Później zadzwonił do Vianella i polecił mu wysłać wieczorem trzech ludzi do Pinetty, żeby aresztowali Marę i alfonsa. Potem nie miał już żadnych wymówek i musiał zająć się papierami zalegającymi biurko. Ledwo mógł się skupić na tym, co czytał. Materiały nadesłane z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych prognozowały zatrudnienie w policji w ciągu najbliższych pięciu lat, omawiały koszty połączeń komputerowych z Interpolem, podawały dane techniczne nowego modelu pistoletu. Brunetti z obrzydzeniem cisnął papiery na biurko. Questore niedawno otrzymał memorandum od ministra spraw wewnętrznych, w którym informowano go, że od nowego roku budżet policji będzie zmniejszony co najmniej o piętnaście procent, może o dwadzieścia, toteż w najbliższym czasie nie przewiduje się przyznania komendzie żadnych dodatkowych funduszy. Mimo to ci idioci w Rzymie wciąż przysyłali nowe projekty i plany, jakby policja pławiła się w forsie – albo jakby pieniądze nie zostały dawno rozkradzione i powpłacane na tajne konta w szwajcarskich bankach.
Sięgnął po kartkę z danymi nowego modelu pistoletu, w który z braku funduszy nie mógł zaopatrzyć swoich podwładnych, przekręcił ją i na odwrocie zaczął sporządzać listę osób, z którymi chciał się spotkać: wdowa po mecenasie, jej brat i córka Francesca, a także ktoś, kto udzieliłby mu wiarygodnych informacji o kancelarii zamordowanego i jego życiu prywatnym.
W drugim rzędzie wypisał kolejno kilka spraw, które nie dawały mu spokoju: zwierzenia – a może tylko przechwałki? – Franceski, że ktoś chce ją porwać; opór Lotta przed udostępnieniem listy klientów szwagra; zdumienie Lotta na dźwięk nazwiska Favera.
Jednakże najbardziej dręczyła Brunettiego kwestia numerów telefonicznych: to, że Trevisan dzwonił w tyle różnych miejsc i że jego połączenia – jak dotąd – nie układały się w żaden logiczny wzór.
Wyjmując książkę telefoniczną z dolnej szuflady biurka, pomyślał, że powinien śladem Favera zapisać sobie w kalendarzyku numery, pod które często dzwoni. Ale pod numer, z którym zamierzał się połączyć, dzwonił po raz pierwszy w życiu; dotychczas nie miał powodu domagać się spłacenia długu wdzięczności.
Przed trzema laty zatelefonował do niego Danilo, zaprzyjaźniony farmaceuta, i poprosił, żeby Brunetti zajrzał do jego mieszkania. Kiedy komisarz przybył na miejsce, okazało się, że przyjaciel ma podbite oko, jakby uczestniczył w bójce. W rzeczywistości nie tylko z nikim nie walczył, ale nawet nie próbował powstrzymać młodego człowieka, który wtargnął do apteki, właśnie zamykanej na noc. Młodzieniec otworzył szafkę z narkotykami i wyjął siedem ampułek morfiny. Farmaceuta cały czas nie stawiał oporu. Dopiero kiedy złodziej wychodził, powiedział:
– Roberto, nie powinieneś tego robić. – Zwrócił się do chłopaka po imieniu, ponieważ go rozpoznał.
To wystarczyło, aby złodziej pchnął gniewnie aptekarza na jedną z gablot, podbijając mu oko.
Roberto, o czym wiedział nie tylko Danilo i Brunetti, ale również większość policjantów w mieście, był jedynym synem Maria Beniamina, głównego sędziego sądu kryminalnego w Wenecji. Aż do tego wieczoru chłopak nigdy nie uciekał się do przemocy. Jakoś sobie radził z nałogiem: posługiwał się sfałszowanymi receptami albo przehandlowywał na narkotyki przedmioty skradzione rodzinie i przyjaciołom. Ale atakiem na farmaceutę, nawet jeśli nie zamierzonym, przekroczył granicę i dołączył do grona przestępców. Brunetti, po rozmowie z Danilem, udał się do domu sędziego Beniamina i spędził z nim ponad godzinę; nazajutrz rano sędzia zawiózł syna do niewielkiej prywatnej kliniki pod Zurychem, gdzie Roberto spędził pół roku, po czym zatrudnił się jako czeladnik w pracowni garncarskiej w Mediolanie.
Przez te trzy lata Brunetti właściwie nie myślał o przysłudze, którą oddał wtedy sędziemu; była jak para bardzo drogich, lecz niewygodnych butów, wepchniętych na dno szafy i zapomnianych do chwili, kiedy sięgając po coś innego, przypadkiem się na nie trafia i przypomina sobie ze wstydem, jaki się zrobiło zły interes, płacąc za nie tyle pieniędzy.
Po trzecim dzwonku w słuchawce rozległ się głos sekretarki. Brunetti przedstawił się i powiedział, że chciałby mówić z sędzią. Po chwili usłyszał na linii jego głos.
– Buongiorno, commissario. Spodziewałem się pańskiego telefonu.
– Chciałbym porozmawiać z panem, panie sędzio.
– Dziś?
– O ile to możliwe.
– Jeśli wystarczy panu pół godziny, możemy się spotkać o piątej po południu.
– Powinno wystarczyć, panie sędzio.
– W takim razie czekam na pana – powiedział sędzia i rozłączył się.
Główny gmach sądu kryminalnego mieści się przy moście Rialto, nie po stronie San Marco, ale po przeciwnej, tej, na której znajdują się słynne targi. W rzeczy samej, klienci, którzy odwiedzają je wczesnym rankiem, czasem widują wprowadzanych do budynku różnymi wejściami mężczyzn i kobiety w kajdankach, jak również strzegących ich carabinieri z pistoletami maszynowymi, czających się pomiędzy skrzynkami kapusty i winogron. Brunetti pokazał uzbrojonym strażnikom przy drzwiach legitymację służbową i ruszył marmurowymi schodami na drugie piętro, gdzie znajdował się gabinet sędziego Beniamina. Po drodze minął wysokie okno, z którego rozciągał się widok na Fondazione dei Tedeschi, gdzie za czasów Rzeczypospolitej Weneckiej był skład towarów i kwatera kupców niemieckich, a obecnie mieścił się główny urząd pocztowy. U góry schodów dwóch carabinieri w kamizelkach kuloodpornych poprosiło o dokumenty.
– Ma pan przy sobie broń, commissario! – spytał jeden, obejrzawszy dokładnie legitymację.
Brunetti pożałował, że nie zostawił pistoletu w swoim gabinecie; we Włoszech od tak dawna ginęli sędziowie, że wszyscy stali się nerwowi, a ostatnio dodatkowo wzmocniono ochronę sądów. Rozchylił marynarkę i przytrzymał poły, aby strażnik mógł zabrać mu broń.
Trzecie drzwi po prawej wiodły do gabinetu sędziego Beniamina. Brunetti zastukał dwa razy.
W ciągu trzech lat, jakie upłynęły od czasu, kiedy odwiedził sędziego w domu, kilkakrotnie mijali się na ulicy i wymieniali ukłony, ale ostatni raz widzieli się co najmniej rok temu i dlatego zaskoczyła komisarza zmiana, która zaszła w wyglądzie sędziego. Choć Beniamin był od niego najwyżej dziesięć lat starszy, wyglądał teraz jak jego ojciec. Głębokie bruzdy ciągnęły mu się po obu stronach ust od nosa aż do brody. Oczy, niegdyś czarne jak węgiel, sprawiały wrażenie matowych, jakby ktoś zapomniał zetrzeć z nich kurz. W dodatku sędzia tak bardzo schudł, że zdawał się pływać w powłóczystej czarnej todze, która stanowiła oznakę urzędu.
– Proszę usiąść, commissario – powiedział. Głos był wciąż ten sam, głęboki i dźwięczny; głos śpiewaka.
– Dziękuję, panie sędzio. – Brunetti zajął miejsce na jednym z czterech krzeseł stojących przed biurkiem sędziego.
– Przykro mi, ale muszę pana uprzedzić, że mam mniej czasu, niż sądziłem. – Jakby nagle uderzył go sens własnych słów, sędzia uśmiechnął się smutno. – To znaczy dziś po południu. Byłbym więc wdzięczny, gdyby mógł się pan streszczać. Jeśli to nierealne, możemy umówić się ponownie za dwa dni.
– Postaram się mówić krótko, panie sędzio. Dziękuję, że zechciał mnie pan przyjąć.
Ich oczy się spotkały; obaj mieli świadomość, jak zdawkowo brzmią te słowa.