– Czy gdyby takie pismo napisał commissario, wystarczyłoby panu?
– Tak, chyba tak.
– A co z usunięciem nazwiska z akt?
Rondini machnął lekceważąco ręką.
– Za dzień lub dwa zniknie.
Brunetti wolał nie wiedzieć, które z nich, Rondini czy pani Elettra, dokona zmiany w aktach, toteż nie pytał.
– Pod koniec tygodnia sprawdzę, czy nadal widnieje w naszej kartotece.
– Nie znajdzie go pan – oznajmił Rondini; w jego głosie nie było arogancji, tylko spokojna pewność siebie.
– Jeśli nie znajdę, wtedy napiszę list.
Rondini wstał. Wyciągnął nad biurkiem rękę do Brunettiego.
– Gdyby pan czegoś potrzebował, commissario, proszę pamiętać, gdzie pracuję – rzekł na pożegnanie.
Brunetti odprowadził gościa do drzwi, a chwilę później zszedł piętro niżej i wstąpił do pokoju, w którym urzędowała signorina Elettra.
– Rozmawiał pan z nim? – zapytała.
Nie bardzo wiedział, jak się zachować – czy udać obrażonego faktem, że najwyraźniej z góry założyła, iż nie będzie miał nic przeciwko ingerencji w oficjalne akta państwowe oraz wypisywaniu całkowicie fikcyjnych przeprosin. Postanowił uciec się do ironii.
– Zdziwiło mnie, że w ogóle go pani do mnie przysłała. Równie dobrze mogła pani sama spełnić jego prośby, prawda?
Uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Oczywiście, ale pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli pan z nim porozmawia.
– Dlatego że w grę wchodzi przerabianie akt?
– A skądże! Przecież i Giorgio, i ja potrafimy to zrobić w minutę – odparła wzgardliwym tonem.
– Chyba musi istnieć jakieś tajne hasło zabezpieczające dostęp do akt?
– Owszem – odpowiedziała po chwili – hasło istnieje. Tylko że wcale nie jest takie tajne.
– Kto je zna?
– Nie wiem, ale szybko mogłabym się go dowiedzieć.
– I się nim posłużyć?
– Może.
Brunetti wolał nie ciągnąć tego tematu.
– Więc chodziło o pismo z przeprosinami? – Zakładał, że pani Elettra dokładnie się orientuje, o co Rondini go prosił.
– Och nie, panie komisarzu. Pismo też mogłabym sama napisać. Po prostu pomyślałam sobie, że dobrze będzie, jeśli Giorgio pozna pana osobiście i przekona się, że jest pan gotów pójść mu na rękę.
– Na wypadek gdybyśmy potrzebowali dalszych informacji z SIP? – spytał Brunetti, tym razem już bez ironii w głosie.
– No właśnie. – Sekretarka uśmiechnęła się szczęśliwa, że commissario wreszcie zaczyna rozumieć, jak funkcjonuje świat.
Rozdział 19
Wiadomość, która sprawiła, że Brunetti na wpół ogolony wypadł nazajutrz rano z łazienki, zupełnie wyparła z jego myśli problemy Rondiniego. Ubaldo Lotto, brat wdowy po mecenasie Carlu Trevisanie, został znaleziony martwy w swoim wozie zaparkowanym na bocznej drodze odchodzącej od autostrady łączącej Mestre i Mogliano Veneto. Zginął od trzech kul; strzały przypuszczalnie oddała osoba siedząca obok niego na przednim fotelu.
Zwłoki odkrył około piątej rano mieszkaniec pobliskiej wsi, któremu nie podobało się to, co zobaczył, kiedy przejeżdżał błotnistą polną drogą obok dużego samochodu: kierowcę pochylonego nad kierownicą i włączony silnik. Wieśniak zatrzymał się i zajrzał do środka, a kiedy spostrzegł kałużę krwi na przednim siedzeniu, czym prędzej powiadomił policję. Policjanci szybko ogrodzili teren i zaczęli szukać śladów pozostawionych przez mordercę lub morderców. Za samochodem Lotta najwyraźniej stało inne auto, lecz z powodu obfitych opadów deszczu i rozmokłej ziemi nie sposób było pobrać odcisków opon. Funkcjonariusz, który pierwszy otworzył drzwi, o mało nie zwymiotował, kiedy uderzył go w nozdrza zapach krwi, fetor odchodów oraz woń płynu po goleniu, zmieszanych w gorącym powietrzu – nastawione na najwyższą moc ogrzewanie pracowało przez cały czas, gdy Lotto leżał bez życia, oparty o kierownicę. Ekipa techniczna zbadała dokładnie teren, a następnie, po odholowaniu wozu do garażu policyjnego w Mestre, przystąpiła do oględzin samochodu, czyli zbierania oraz opisywania włókien, włosów i innych próbek mogących dostarczyć jakichkolwiek informacji o osobie, która siedziała obok kierowcy w chwili jego śmierci.
Samochód był już odholowany, kiedy Brunetti i Vianello zjawili się na miejscu zbrodni, przywiezieni radiowozem przez policję z Mestre. Z tylnego siedzenia obejrzeli wąską drogę i drzewa, wciąż mokre od deszczu, choć przestało padać o świcie. Potem, w policyjnym garażu, obejrzeli wiśniową lancię, której przednie siedzenie znaczyły plamy, powoli przybierające ten sam odcień co lakier pojazdu. Natomiast w kostnicy natknęli się na mężczyznę, który przybył zidentyfikować zwłoki; był to Salvatore Martucci, obecny szef kancelarii Trevisana. Szybkie spojrzenie Vianella i lekki ruch głowy w kierunku adwokata uświadomiły Brunettiemu, że sierżant właśnie z nim rozmawiał po zabójstwie Trevisana i że właśnie Martucci wydawał się tak mało poruszony śmiercią przełożonego.
Szczupły i żylasty, Martucci był znacznie wyższy od większości południowców, a jego włosy, ostrzyżone krócej niż nakazywała aktualna moda, miały barwę rudoblond; wyglądał jak jeden z tych normańskich najeźdźców, których hordy podbiły Sycylię przed wiekami, czego pamiątką są po dziś dzień zielone oczy wielu wyspiarzy, a także garść francuskich zwrotów obecnych w miejscowym dialekcie.
Ujrzeli Martucciego akurat w chwili, gdy wyprowadzano go z pomieszczenia, w którym trzymane są zwłoki. Zarówno komisarza, jak i sierżanta uderzyło, że adwokat sam wygląda jak trup: jego przeraźliwie blada cera wydawała się jeszcze bielsza przez kontrast z ciemnymi obwódkami wokół oczu, ciemnymi niczym sińce.
– Avvocato Martucci? – zapytał Brunetti, zatrzymując się przed nim.
Prawnik popatrzył na Brunettiego takim wzrokiem, jakby go nie widział, a potem na Vianella – nie rozpoznał sierżanta, ale przynajmniej zauważył granatowy mundur.
– Słucham?
– Jestem commissario Guido Brunetti. Chciałbym zadać panu kilka pytań w sprawie Ubalda Lotta.
– Nic nie wiem – powiedział Martucci z wyraźnym sycylijskim akcentem.
– Rozumiem, że to dla pana trudne chwile, ale musimy porozmawiać.
– Nic nie wiem – powtórzył adwokat.
– Bardzo mi przykro, signor Martucci, ale jeśli nam pan odmówi, będziemy zmuszeni udać się do pani Trevisan – rzekł Brunetti; razem z Vianellem zagradzał adwokatowi przejście.
– Co Franca ma z tym wspólnego? – Martucci uniósł głowę i popatrzył gniewnie to na komisarza, to na Vianella.
– Zamordowany był jej bratem. A jej mąż zginął w taki sam sposób przed niespełna tygodniem.
Martucci opuścił na moment wzrok i zamyślił się. Brunetti był ciekaw, czy adwokat zakwestionuje podobieństwo między oboma zabójstwami i będzie twierdził, że to przypadkowa zbieżność. Po chwili Martucci spytał:
– Co chce pan wiedzieć?
– Przejdźmy do pokoju – zaproponował Brunetti; wcześniej poprosił lekarza sądowego, czy mogliby skorzystać z gabinetu jego zastępcy. – Tu na korytarzu nie jest zbyt wygodnie.
Odwrócił się i ruszył przed siebie, Martucci za nim, a na końcu Vianello, który nie odezwał się do mecenasa ani nie dał mu w żaden sposób poznać, że już kiedyś ze sobą rozmawiali. Brunetti otworzył drzwi gabinetu i przepuścił Martucciego przodem.
– Signor Martucci – rzekł, kiedy wszyscy trzej już siedzieli – na początek chciałbym spytać, gdzie pan spędził wczorajszy wieczór.