Brunetti nakazał jednemu z podległych mu funkcjonariuszy, żeby obdzwonił wszystkich optyków w Wenecji, Mestre i okolicy z pytaniem, czy mają tego rodzaju oprawki, a jeśli tak, to czy dopasowywali do nich szkła o mocy, jakiej potrzebowała kobieta towarzysząca Faverze. Potem jednak musiał wrócić do sprawy morderstwa Trevisana i Lotta; najbardziej interesowały go dwie osoby, które najwięcej zyskiwały na ich śmierci. Wdowa przypuszczalnie dziedziczyła po mężu, a Martucci przypuszczalnie dziedziczył wdowę. Ale zabójstwo Lotta słabo pasowało do scenariusza, w którym winnymi byliby Martucci i signora Trevisan. Brunetti przywykł już do myśli, że mężowie zabijają żony i odwrotnie, lecz trudno było mu uwierzyć, by siostra zabiła brata. Mężów, nawet dzieci, można zastąpić, ale wiekowi rodzice nie są w stanie spłodzić nowego potomka. Antygona poświęciła życie, ponieważ to rozumiała. Brunetti zdał sobie sprawę, że musi ponownie przesłuchać wdowę i mecenasa Martucciego; postanowił spotkać się z obojgiem równocześnie i zobaczyć, co z tego wyniknie.
Ale najpierw musiał zająć się papierami, które pojawiły się na jego biurku. Była wśród nich obiecana lista klientów Trevisana; siedem gęsto zapisanych na maszynie stron z nazwiskami i adresami, ułożonymi w zupełnie neutralnym porządku alfabetycznym. Brunetti przerzucił szybko kartki, przebiegając wzrokiem kolumny nazwisk. Kilka razy gwizdnął cicho; klientela Trevisana rekrutowała się spośród najbogatszych obywateli miasta oraz tych, którzy tworzyli jego arystokrację. Wrócił do pierwszej strony i tym razem zaczął czytać listę wolno, nazwisko po nazwisku. Miał świadomość, iż ktoś spoza Wenecji mógłby uznać, że poświęca temu zajęciu zbyt wiele czasu, jednakże każdy wenecjanin wiedziałby, że studiując listę, przypomina sobie plotki, pogłoski i pomówienia dotyczące poszczególnych osób, które na niej figurują. Baggio – dyrektor portu, człowiek nawykły do władzy i posługujący się nią z całą bezwzględnością. Seno – właściciel największej wytwórni szkła na wyspie Murano, zatrudniający ponad trzysta osób, którego konkurencję trapiły strajki i nagłe pożary. Brandoni, conte Brandoni – właściciel ogromnej fortuny, której pochodzenie było tak samo niejasne, jak jego hrabiowskiego tytułu.
Wiele z osób na liście cieszyło się znakomitą, wręcz nieskazitelną opinią; najbardziej dziwiło Brunettiego właśnie to, że podejrzane nazwiska widniały obok szanowanych, że filary prawości były wymieniane jednym tchem z łajdakami. Komisarz cofnął się do litery F, żeby sprawdzić, czy jego teść, conte Orazio Falier, również figuruje na liście, ale nie znalazł jego nazwiska. Odłożył kartki, świadom, że nie ma wyboru; będzie musiał przesłuchać kolejno wszystkich wymienionych. Był zły na siebie, że nie potrafi się przemóc, zadzwonić do teścia i spytać, co mu wiadomo o Trevisanie. I o jego klientach.
Pod listą znajdowała się pracowicie wystukana na maszynie, nadmiernie długa notatka sporządzona przez funkcjonariusza Graviniego, który pisał, że brazylijska prostytutka i jej alfons zjawili się ubiegłego wieczoru w barze Pinetta, a wtedy on, Gravini, „zainicjował” aresztowanie.
– Zainicjował? – zdziwił się na głos Brunetti.
Takie były skutki zatrudniania w policji absolwentów wyższych uczelni. Kiedy Brunetti zadzwonił na dół, by dowiedzieć się, gdzie jest teraz prostytutka i alfons, okazało się, że na polecenie Graviniego zostali rano przewiezieni z aresztu na komendę i umieszczeni w oddzielnych pomieszczeniach, na wypadek gdyby Brunetti zechciał ich przesłuchać.
Poniżej leżał faks z policji w Mestre z informacją, że pociski wydobyte ze zwłok Lotta pochodziły z pistoletu kalibru 5,6 mm. Nie sprawdzono jeszcze, czy Trevisana zastrzelono z tej samej broni, ale Brunetti nie wątpił, że badania balistyczne to potwierdzą.
Pod spodem leżało kilka przefaksowanych stron opatrzonych nagłówkiem SIP i zawierających wykaz rozmów, który pani Elettra zdobyła za pośrednictwem swojego znajomego. Wdzięczny Rondiniemu za pomoc, Brunetti przypomniał sobie nagle o liście, który obiecał mu napisać. Choć nie rozumiał i nawet nie próbował zrozumieć, czym się kierują ludzie, którzy się pobierają, przemknęło mu przez głowę, że może Rondini powinien zrezygnować z narzeczonej, skoro potrzebuje dla niej takiego listu.
Nie wiedział, czego oczekuje po rozmowie z Marą i jej alfonsem, ale mimo to postanowił z nimi pomówić. Zszedł na pierwsze piętro, gdzie mieściły się trzy pomieszczenia podobne do więziennych cel, w których przesłuchiwano podejrzanych i inne zatrzymane osoby.
Przed drzwiami jednego z pomieszczeń stał Gravini, przystojny młody mężczyzna, który wstąpił do policji przed rokiem. Przez dwa poprzednie lata bezskutecznie poszukiwał pracodawcy gotowego zatrudnić dwudziestosiedmioletniego absolwenta wydziału filozofii, w dodatku bez żadnego doświadczenia. Brunetti często zastanawiał się, jaki to imperatyw skłonił Graviniego do przywdziania munduru i czapki sił porządku. A może – myśl ta pojawiła się nie wiadomo skąd – Gravini uznał, że vice-questore Patta to żywe wcielenie platońskiego filozofa króla?
– Dzień dobry, panie komisarzu – powiedział Gravini i zasalutował, bynajmniej nie zdziwiony faktem, że przełożony nadszedł śmiejąc się sam do siebie. Podobno filozofowie nie dziwią się niczemu.
– Które tu jest? – spytał Brunetti, wskazując ruchem głowy drzwi, przed którymi stał funkcjonariusz.
– Dziewczyna. – Gravini wręczył przełożonemu granatową teczkę. – Akta alfonsa. Ona dotąd nie była notowana.
Brunetti otworzył teczkę i spojrzał na dwie kartki przypięte do wewnętrznej strony okładki. Nic szczególnego: napad, handel narkotykami, czerpanie korzyści z nierządu. Takich jak Franco Silvestri były tysiące. Przeczytawszy dokładnie obie kartki, Brunetti zwrócił teczkę Graviniemu.
– Czy sprawiali kłopoty podczas aresztowania?
– Dziewczyna nie. Zupełnie jakby się nas spodziewała. Ale facet usiłował uciec. Ruffo i Vallot byli ze mną, pilnowali drzwi, więc złapali go, kiedy tylko wyskoczył na ulicę.
– Dobra robota, Gravini. Czy to był twój pomysł, żeby ich zabrać ze sobą?
– Niezupełnie. – Gravini zakasłał cicho. – Kiedy im powiedziałem, co mam zrobić, sami zaproponowali, że pójdą ze mną. Byli już po służbie.
– Dobrze się z nimi pracuje, prawda?
– Tak, panie komisarzu.
– Cieszę się. No, czas pogadać z dziewczyną.
Brunetti wszedł do ciasnego, ponurego pokoiku.
Przez brudne okienko znajdujące się wysoko na jednej ze ścian – zbyt wysoko, żeby ktokolwiek zdołał do niego podskoczyć – wpadało niewiele światła; pojedyncza sześćdziesięciowatowa żarówka za drucianą osłoną, paląca się na środku sufitu, też rzucała słaby blask.
Mara siedziała na skraju jednego z trzech krzeseł. W pokoiku nie było nic, ani stołu, ani innych mebli, ani umywalki; tylko trzy proste, drewniane krzesła. Na podłodze walały się niedopałki. Kiedy Brunetti wszedł, dziewczyna podniosła głowę, poznała go i zupełnie spokojnym tonem powiedziała:
– Dzień dobry.
Sprawiała wrażenie zmęczonej, jakby kiepsko spała w nocy, ale nie wydawała się specjalnie zdenerwowana tym, że przebywa w areszcie. Na oparciu jednego z wolnych krzeseł wisiała kurtka ze sztucznego futra, którą Brunetti widział podczas ich poprzedniego spotkania; bluzka i spódnica, które Mara miała na sobie, były wygniecione, jakby w nich spała. Makijaż albo jej się starł, albo go zmyła; bez niego wyglądała znacznie młodziej, niemal jak nastolatka.
– Bywałaś już w takich miejscach, prawda? – spytał Brunetti siadając.
– Nawet nie pamiętam ile razy. Ma pan papierosy? Skończyły mi się, a glina na korytarzu nie chce nawet otworzyć drzwi.