Выбрать главу

Brunetti podszedł do drzwi i trzykrotnie zastukał, a kiedy Gravini otworzył, spytał go, czy ma papierosy. Funkcjonariusz dał mu paczkę. Komisarz wręczył ją dziewczynie.

– Dziękuję. – Wyjęła papierosa, po czym sięgnęła do kieszeni spódnicy po plastikową zapalniczkę. – Moja matka umarła od tego. – Pomachała zapalonym papierosem, obserwując unoszący się z niego dym. – Mówiłam, żeby tak właśnie napisano w akcie zgonu, ale lekarze nie chcieli. Napisali „nowotwór”, a powinni byli napisać „marlboro”. Błagała mnie, żebym nie paliła, i obiecałam jej, że nie nigdy zacznę.

– Dowiedziała się, że palisz?

Mara potrząsnęła głową.

– Nie, ani o tym, ani o wielu innych rzeczach.

– Na przykład o jakich?

– Na przykład o mojej ciąży. Zmarła, kiedy byłam w czwartym miesiącu. Pierwsza ciąża, więc niewiele było po mnie widać. Matka niczego nie zauważyła.

– Może by się ucieszyła. Zwłaszcza jeśli wiedziała, że umiera.

– Miałam piętnaście lat.

– Aha. – Brunetti odwrócił wzrok. – Miałaś więcej?

– Czego?

– Dzieci. Powiedziałaś, że to była pierwsza ciąża.

– Nie. Tylko to jedno. Przy następnej ciąży poroniłam, a potem się już zawsze pilnowałam.

– Gdzie jest twoje dziecko?

– W Brazylii, u siostry mojej matki.

– Chłopiec czy dziewczynka?

– Dziewczynka.

– Ile ma lat?

– Sześć. – Uśmiechnęła się na myśl o córeczce. Spojrzała na buty, potem na Brunettiego; zawahała się, ale w końcu rzekła: – Mam jej zdjęcie, jeśli chce pan zobaczyć.

– Tak, oczywiście – powiedział, przysuwając się z krzesłem.

Rzuciła niedopałek na podłogę, po czym wyjęła zza dekoltu pozłacany medalion wielkości stulirowej monety. Otworzyła go, naciskając przycisk u góry, i wyciągnęła do Brunettiego, który pochylił się, żeby lepiej widzieć. Po jednej stronie medalionu ujrzał spowite ciasno niemowlę o okrągłej buzi, a po drugiej sztywno wyprostowaną dziewczynkę o długich, ciemnych warkoczach, ubraną w szkolny mundurek.

– Chodzi do szkoły prowadzonej przez zakonnice – oznajmiła Mara, przekrzywiając głowę, żeby też spojrzeć na zdjęcia. – Uważam, że tak jest najlepiej.

– Też tak sądzę – zgodził się Brunetti. – Żona i ja również posyłaliśmy córkę do zakonnic, dopóki nie skończyła podstawówki.

– Ile ma lat? – spytała Mara, zamykając medalion i chowając go do bluzki.

– Czternaście. – Brunetti westchnął. – To trudny wiek – dodał i dopiero wtedy skojarzył, co w podobnym wieku musiało przydarzyć się Marze.

– Owszem, trudny – przyznała, nie wchodząc w szczegóły. – Mam nadzieję, że dobre z niej dziecko.

Brunetti uśmiechnął się z dumą.

– Tak, dobre. Nawet bardzo dobre.

– Ma pan więcej dzieci?

– Syna. Siedemnastoletniego.

Kiwnęła tylko głową, jakby za dużo wiedziała o siedemnastoletnich chłopakach.

– I po co to wszystko? – spytał po dłuższej chwili Brunetti, wskazując ręką ciasne wnętrze.

Mara wzruszyła ramionami.

– Masz córkę w Brazylii, więc dlaczego aż tutaj przyjechałaś do pracy? – zapytał, uśmiechając się, żeby jej nie urazić.

– Zarabiam i wysyłam ciotce dość pieniędzy, żeby starczyło na czesne, jedzenie, nowy mundurek, jeśli jest potrzebny – odparła zdławionym głosem; Brunetti nie był pewien, zdławionym z powodu dumy czy gniewu.

– A w Sao Paulo nie dałabyś rady na wszystko zarobić? Mogłabyś być z córką…

– Rzuciłam szkołę, kiedy miałam dziewięć lat, bo ktoś musiał się zaopiekować młodszym rodzeństwem. Matka chorowała, a ja byłam jedyną dziewczynką. Potem, po urodzeniu córki, podjęłam pracę w barze. – Przechwyciła jego spojrzenie. – Nie, nie taką pracę. Po prostu serwowałam drinki.

Kiedy zorientował się, że nie zamierza powiedzieć nic więcej, zapytał:

– Długo byłaś kelnerką?

– Trzy lata. Starczyło na czynsz i na jedzenie dla mnie i dla ciotki, która opiekowała się moją córeczką. Ale na niewiele więcej.

Znów umilkła, lecz Brunetti domyślił się, że teraz opowie mu o sobie już wszystko.

– I co było potem? – zapytał.

– Potem zjawił się Eduardo, mój włoski kochanek – rzekła z goryczą. Zaczęła miażdżyć butem jeden z niedopałków, aż zostały z niego skrawki bibułki i sprasowane strzępy tytoniu.

– Eduardo?

– Eduardo Alfieri, a przynajmniej tak powiedział, że się nazywa. Pewnego wieczoru zobaczył mnie w barze, został aż do zamknięcia i spytał, czy nie poszłabym z nim na kawę. Nie na drinka, tylko na kawę, tak jak się zaprasza porządną dziewczynę.

– I co się stało?

– A jak pan sądzi? Wypiliśmy kawę i odtąd co wieczór przychodził do baru, a po zamknięciu zapraszał mnie na kawę, zawsze grzecznie, z szacunkiem. Podobałby się mojej babci, taki był dobrze wychowany. Po raz pierwszy mężczyzna traktował mnie jak normalną osobę, a nie jak dziurę do pieprzenia, więc stało się to, co stać się musiało. Zakochałam się.

– No tak. – Brunetti westchnął. – No tak.

– Powiedział, że chce się ze mną ożenić, ale najpierw muszę pojechać do Włoch i poznać jego rodzinę. Obiecał, że wszystko weźmie na siebie, że załatwi mi wizę, pracę. Mówił, że bez trudu nauczę się włoskiego. – Uśmiechnęła się gorzko. – Jedynie to się sprawdziło.

– I co dalej?

– Podpisałam wszystkie papiery, wsiadłam do samolotu linii Alitalia i przyleciałam do Włoch. Na lotnisku w Mediolanie czekał na mnie Eduardo. – Spojrzała Brunettiemu prosto w oczy. – Pewnie słyszał pan takie historie setki razy, co?

– Takie lub podobne. I co, okazało się, że są jakieś kłopoty z papierami, tak?

Uśmiechnęła się smutno na wspomnienie samej siebie sprzed lat, młodej i naiwnej.

– Właśnie. Kłopoty z papierami. Biurokracja. Ale Eduardo powiedział, że zabiera mnie do swojego mieszkania, że wszystko się później wyjaśni. Byłam zakochana, wierzyłam mu. Wieczorem poprosił mnie o paszport, bo bez niego nie załatwi formalności związanych ze ślubem. – Mara wyjęła papierosa, po czym wsunęła go z powrotem do paczki. – Mogłabym prosić o kawę?

Brunetti zastukał do drzwi i polecił Graviniemu, żeby przyniósł kawę oraz kanapki. Kiedy wrócił na miejsce, dziewczyna trzymała w ustach zapalonego papierosa.

– Widziałam go potem tylko raz. Przyszedł wieczorem powiedzieć mi, że z moją wizą są poważne trudności, że nie może mnie poślubić, dopóki sprawa się nie wyjaśni. Nie wiem, kiedy przestałam mu wierzyć i zrozumiałam, o co chodzi.

– Dlaczego nie poszłaś na policję?

– Na policję? – Jej zdumienie nie było udawane. – Miał mój paszport, a poza tym pokazał mi jeden z papierów, które podpisałam przed wyjazdem, w dodatku w obecności notariusza, bo Eduardo twierdził, że to ułatwi nam wszystko we Włoszech. Z treści wynikało, że pożyczył mi pięćdziesiąt milionów lirów.

– Co potem?

– Powiedział, że znalazł mi pracę w barze i że nie odda mi paszportu, dopóki nie spłacę długu.

– I co?

– Zaprowadził mnie do tego baru. Właściciel powiedział, że owszem, mogę u niego pracować. Że będę dostawać milion miesięcznie. Potem okazało się, że muszę mieszkać w pokoiku nad barem i właściciel będzie potrącał za czynsz. Nie mogłam mieszkać gdzie indziej, bo nie miałam paszportu i wizy. Jeszcze później okazało się, że będzie mi też potrącał za wyżywienie i odzież, którą mi kupił. Kupił, bo nie miałam co na siebie włożyć. Eduardo nigdy nie przyniósł moich walizek. W sumie stanęło na tym, że będę dostawać na rękę pięćdziesiąt tysięcy lirów miesięcznie. Nie znałam włoskiego, ale umiałam liczyć; wiedziałam, że to zaledwie trzydzieści dolarów. Nawet w Brazylii za mało, żeby utrzymać starą kobietę i dziecko.