– Chętnie bym tak zrobił, signor Silvestri, ale tym razem chodzi o znacznie poważniejszą sprawę niż wszystko, co ma pan dotąd na sumieniu. – Brunetti zamknął teczkę i klepnął się nią w kolano. – Niestety wykracza ona poza kompetencje policji weneckiej.
– Co to niby za sprawa? – Świadom, że Brunetti mu się przygląda, alfons zmusił się, żeby rozluźnić zaciśnięte dłonie i położyć je wyprostowane na udach.
– Otóż bar, w którym… no, powiedzmy, prowadzi pan interesy, od pewnego czasu jest obserwowany, a telefon znajduje się na podsłuchu.
– Kto obserwuje bar?
– SISMI. A konkretnie, brygada antyterrorystyczna.
– Brygada antyterrorystyczna? – powtórzył tępo Silvestri.
– Właśnie. Wygląda na to, że w barze Pinetta spotykają się osoby podejrzane o podłożenie bomby w muzeum we Florencji – rzekł Brunetti, który na poczekaniu wymyślił tę historię. – Pewnie nie powinienem o tym mówić, ale skoro i tak jest pan we wszystko zamieszany…
– We Florencji? – Silvestri potrafił już tylko powtarzać to, co usłyszał.
– Tak. Niewiele wyjawiono nam, zwykłej policji, ale najwyraźniej terroryści przekazywali sobie wiadomości przez telefon w barze. Brygada zainstalowała podsłuch co najmniej przed miesiącem. Oczywiście, wszystko zgodnie z prawem; otrzymali pozwolenie sędziego. – Brunetti zamachał teczką. – Kiedy moi ludzie aresztowali pana wczoraj wieczorem, próbowałem przekonać tamtych, że jest pan drobną płotką i podlega nam, ale nie chcieli słuchać.
– Co to oznacza? – spytał Silvestri głosem, w którym nie było już cienia złości.
– Że mogą pana zatrzymać zgodnie z procedurą stosowaną przy zwalczaniu terroryzmu. – Brunetti zamknął teczkę i wstał. – To oczywiście tylko nieporozumienie między różnymi organami sił porządku, signor Silvestri, nie ma pan się czym martwić. Zresztą po czterdziestu ośmiu godzinach i tak muszą pana wypuścić.
– A co z moim adwokatem?
– Będzie pan mógł wtedy do niego zadzwonić, signor Silvestri. To przecież tylko czterdzieści osiem godzin, z których… – Brunetti odsunął mankiet i spojrzał na zegarek -…dziesięć minęło. Tak, za półtora dnia zadzwoni pan do adwokata, a on natychmiast pana stąd wyciągnie. – Uśmiechnął się.
– Dlaczego akurat pan ze mną rozmawia? – spytał podejrzliwie Silvestri.
– Zatrzymał pana jeden z moich ludzi. Poniekąd z mojej winy spędzi pan dwie doby w areszcie. Pomyślałem więc, że należy się panu jakieś wyjaśnienie. A ponieważ miałem już wcześniej do czynienia z tymi z SISMI, wiem, jak trudno przemówić im do rozumu -oświadczył znużonym tonem Brunetti. – No cóż, nic się na to nie poradzi. Mają prawo zatrzymać każdego na czterdzieści osiem godzin bez powiadamiania kogokolwiek. – Znów spojrzał na zegarek. – Ale czas płynie tak szybko, że ani się pan obejrzy, a już będzie pan na wolności. Gdyby chciał pan coś poczytać, gazety, pisma, niech pan da znać policjantowi przy drzwiach. – Komisarz wstał i skierował się do wyjścia.
– Proszę… proszę nie wychodzić – powiedział Silvestri, niewątpliwie po raz pierwszy w życiu zwracając się tak grzecznie do policjanta.
Brunetti odwrócił się, z zaciekawieniem przekrzywiając głowę.
– Już pan wie, jakie sobie życzył „Panorma”? „Architectural Digest”? „Famiglia Christiana”?
– Czego pan chce? – zapytał alfons podniesionym głosem, ale bez złości. Na czole lśniły mu grube krople potu.
Brunetti widział, że nie ma co się dłużej bawić w kotka i myszkę. Twardziel, który nie dawał sobie w kaszę dmuchać, był gotów jeść mu z ręki.
– Kto dzwoni do ciebie do baru? I do kogo ty dzwonisz? – spytał surowym tonem.
Silvestri przejechał obiema rękami po twarzy i włosach; niesforny lok przykleił mu się do czoła. Potem kilkakrotnie potarł wierzchem dłoni usta, jakby chcąc zetrzeć z nich niewidoczną plamę.
– Dzwoni pewien facet, kiedy przyjeżdżają nowe dziewczyny.
Brunetti milczał.
– Nie wiem, kim jest ani skąd dzwoni. Odzywa się mniej więcej raz na miesiąc i mówi, gdzie mani je odebrać. Dziewczyny nie stawiają oporu, wiedzą, czego się od nich oczekuje. Nie muszę im nic tłumaczyć, tylko je zabrać i każdej wyznaczyć rewir.
– A forsa?
Silvestri nie odpowiedział, więc Brunetti odwrócił się i znów ruszył w stronę drzwi.
– Oddaję pewnej kobiecie. Każdego miesiąca. Kiedy ten facet dzwoni, mówi mi, gdzie i kiedy mam się z nią spotkać. Więc spotykamy się i daję jej forsę.
– Ile?
– Wszystko.
– Co wszystko?
– Cały szmal, jaki zostaje po zapłaceniu dziewczynom i za wynajmowane pokoje.
– Ile tego jest?
– To zależy – powiedział wymijająco alfons.
– Nie marnuj mojego czasu, Silvestri! – warknął Brunetti, udając zagniewanego.
– Zwykle czterdzieści, pięćdziesiąt milionów. Raz więcej, raz mniej.
Brunetti podejrzewał, że częściej jest więcej niż mniej.
– Co to za kobieta? – spytał.
– Nie wiem. Nigdy jej nie widziałem.
– Jak to?
– Facet mówi mi, gdzie będzie zaparkowany jej wóz. Biały mercedes. Podchodzę od strony bagażnika, otwieram tylne drzwi i kładę pieniądze na siedzeniu. Ona zaraz odjeżdża.
– I nigdy jej nie widziałeś?
– Nosi okulary słoneczne. A na głowie chustkę.
– Jaka jest? Wysoka? Chuda? Biała? Czarna? Blondynka? Stara? Młoda? Bez wygłupów, Silvestri, nie trzeba widzieć twarzy, żeby to poznać.
– Niska nie jest, ale nie wiem, jakiego koloru ma włosy. I chyba nie jest stara, choć twarzy nie widziałem.
– Jakie są numery rejestracyjne wozu?
– Nie wiem.
– Nie widziałeś?
– Nie. Zawsze daję pieniądze późnym wieczorem, a wszystkie światła wozu są zgaszone.
Brunetti był przekonany, że Silvestri łże jak z nut, ale czuł, że więcej z niego nie wyciągnie.
– Gdzie czeka na ciebie wóz?
– Na ulicy. W Mestre. Raz w Treviso. W różnych miejscach. Facet mówi mi przez telefon, gdzie mam się stawić.
– A dziewczyny? Gdzie je odbierasz?
– To samo. Facet mówi, na którym będą rogu i o której po nie podjechać.
– Kto je dowozi?
– Nie wiem. Kiedy przyjeżdżam, one już są.
– Tak po prostu? Stoją i czekają?
– Wiedzą, że lepiej nie próbować żadnych sztuczek – oznajmił Silvestri z niespodziewaną nutą okrucieństwa w głosie.
– Skąd są?
– Zewsząd.
– To znaczy?
– Z różnych miast. Z różnych krajów.
– Jak tu trafiają?
– Nie rozumiem.
– Jak to się dzieje, że trafiają do… do twojej stajni?
– Przecież to tylko kurwy. Skąd, na miłość boską, mam wiedzieć? Nie gadam z nimi. – Silvestri wsunął ręce do kieszeni i podnosząc głos, zapytał: – Kiedy mnie pan stąd wypuści?
– Ile ich dotąd było?
– Już nie mogę! – ryknął alfons, zrywając się z krzesła i podbiegając do Brunettiego. – Nie mogę! Niech mnie pan stąd wypuści!
Brunetti poczekał, aż Silvestri cofnie się na miejsce. Dopiero wtedy zastukał w drzwi. Gravini otworzył natychmiast. Brunetti wyszedł na korytarz i kiedy funkcjonariusz przekręcił klucz w zamku, powiedział cicho:
– Za półtorej godziny możesz go wypuścić.
– Tak jest, panie komisarzu – rzekł Gravini i zasalutował plecom oddalającego się przełożonego.
Rozdział 22
Po sesji z Marą i jej alfonsem Brunetti nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z wdową Trevisan i wspólnikiem jej zmarłego męża – było to jedno z określeń Martucciego, niekoniecznie najlepiej oddające jego rolę w tej sprawie – lecz mimo to zadzwonił do niej i powiedział, że dla dobra śledztwa musi koniecznie porozmawiać z nią i, jeśli to możliwe, z mecenasem Martuccim. Sprawdzono już ich wersje tego, co robili w wieczór morderstwa Trevisana; pokojówka Trevisanów potwierdziła, że pani nie wychodziła z domu, a przyjaciel Martucciego oświadczył, że dzwonił do niego o wpół do dziesiątej i zastał go w domu.