Выбрать главу

– Żądam przeprosin! – zawołał.

Brunetti nawet na niego nie spojrzał. Martucci podszedł dwa kroki do przodu i stanął między nim a wdową, przerywając ich kontakt wzrokowy.

– Żądam przeprosin – powtórzył, patrząc z góry na komisarza.

– Tak, oczywiście, bardzo proszę – powiedział obojętnie Brunetti. – Przepraszam.

Dźwignąwszy się z fotela, stanął obok Martucciego, ale signora Trevisan zdążyła spuścić oczy i najwyraźniej nie zamierzała ich podnosić. Interwencja mecenasa zabiła w niej wszelką ochotę do zwierzeń; naleganie nic by nie dało.

– Jeśli zdecyduje się pani odpowiedzieć na moje pytanie, proszę zadzwonić na komendę – oznajmił, po czym bez słowa obszedł Martucciego, opuścił salon i mieszkanie.

W drodze do domu myślał o tym, jak niewiele brakowało, aby nawiązał prawdziwy kontakt z wdową. Czasem w rozmowie ze świadkiem lub podejrzanym tak się zdarzało: jakaś przypadkowa uwaga lub słowo powodowało, że rozmówca nagle się otwierał i wyjawiał coś, co normalnie starałby się ukryć. Ciekaw był, co signora Trevisan zamierzała powiedzieć. Co miał Lotto wspólnego z prostytutkami? Kim była kobieta w mercedesie? Czy to ona jadła kolację z Faverem tego wieczoru, kiedy go zamordowano? I co mogło do tego stopnia zdenerwować kobietę z restauracji, że zapomniała okularów wartych milion lirów? Czy coś, co wydarzyło się podczas kolacji, czy też coś, o czym wiedziała, że wydarzy się później? Zewsząd osaczały Brunettiego pytania; miał wrażenie, że niczym Erynie krążą nad nim i śmieją z niego – śmieją, bo nie zna odpowiedzi, a co gorsza, nawet nie wie, które z pytań są ważne.

Po wyjściu z budynku, w którym mieszkała signora Trevisan, odruchowo skręcił w kierunku mostu Accademia i domu. Był tak zamyślony, że dopiero po paru minutach zorientował się, iż ulica jest dziwnie zatłoczona. Spojrzał na zegarek, zdumiony, dlaczego w tej części miasta jest aż tyle ludzi, w dodatku pół godziny przed zamknięciem sklepów. Kiedy przyjrzał się dokładniej przechodniom, nie miał wątpliwości, że to Włosi; żadna inna nacja nie nosiła się tak elegancko.

Zwolnił kroku i po prostu pozwolił, aby potok ludzi niósł go w stronę Campo Santo Stefano. Od strony najbliższego mostu dolatywał głos wzmocniony przez megafony, ale komisarz nie był w stanie rozróżnić poszczególnych słów.

Tłum podążający wąską uliczką wyniósł go na mroczniejący plac. Tuż przed sobą Brunetti ujrzał pomnik, który w myślach zawsze nazywał „bezą”, ponieważ był wykonany z wyjątkowo białego i porowatego marmuru. Inni wenecjanie – z powodu książek, które w dość osobliwy sposób sterczały spod surduta kamiennej postaci – używali bardziej dosadnych określeń.

Po prawej ręce Brunettiego, przy kościele Santo Stefano, zbudowano drewniane rusztowanie. Znajdowało się na nim kilka krzeseł, a na dwóch rogach stały ogromne głośniki. Z drewnianych słupów na tyłach trybuny zwisały smętnie trzy flagi: trójbarwna włoska; wenecka, z lwem Świętego Marka; oraz nowy sztandar byłej Partii Demokracji Chrześcijańskiej.

Komisarz podszedł bliżej pomnika i przestąpił przez metalową barierkę otaczającą postument. Przed rusztowaniem czekało ze sto osób. Na jego oczach od tłumu odłączyło się trzech mężczyzn i jedna kobieta; zaczęli wchodzić po stopniach na trybunę. Wtem z głośników popłynęła muzyka. Brunetti pomyślał, że to chyba hymn państwowy, ale muzyka rozbrzmiewała tak głośno i towarzyszyły jej tak silne trzaski, że nie sposób było odgadnąć.

Młodzieniec w dżinsach i skórzanej kurtce lotniczej podał jednemu z mężczyzn, którzy weszli na trybunę, mikrofon na długim sznurze. Przez chwilę mężczyzna trzymał go w prawej ręce, uśmiechając się do tłumu, po czym przełożył do lewej ręki, żeby uścisnąć dłonie pozostałych osób na trybunie. Młodzieniec w skórzanej kurtce dał komuś znak, żeby wyłączył muzykę, ale ta nadal płynęła z głośników.

Mężczyzna na trybunie podniósł mikrofon do ust i coś powiedział, lecz muzyka zagłuszyła jego słowa. Wyciągnął mikrofon przed siebie i postukał w niego dłonią; odgłos był taki, jakby oddano sześć przytłumionych strzałów.

Kilka osób odłączyło się od tłumu i weszło do baru. Sześć innych skierowało się ku frontowi kościoła i zagłębiło w Calle della Mandorla. Młodzieniec w skórzanej kurtce wdrapał się na rusztowanie i zaczął manipulować przy drutach idących do jednego z głośników. Głośnik ucichł, ale z drugiego nadal wydobywała się głośna muzyka i trzaski. Młodzieniec przeszedł szybko przez trybunę i ukląkł przy drugim głośniku.

Ludzie powoli zaczęli się rozchodzić. Z trybuny zeszła kobieta i znikła w tłumie; zaraz po niej zeszło dwóch mężczyzn. Młodzieńcowi nie udało się wyłączyć muzyki, więc podbiegł do mężczyzny z mikrofonem i zaczęli się naradzać. Kiedy Brunetti oderwał od nich wzrok, przed trybuną była zaledwie garstka osób.

Komisarz wrócił na drugą stronę barierki i skierował się do mostu Accademia. Właśnie mijał niewielką budkę z kwiatami na końcu placu, kiedy nagle muzyka i trzaski urwały się, po czym męski głos, wzmocniony samym tylko gniewem, zawołał z trybuny:

– Cittadini, Italiani

Brunetti jednak się nie zatrzymał ani nawet nie obejrzał. Zdał sobie sprawę, że ma ochotę naradzić się z Paolą. Chociaż było to wbrew regulaminowi, zawsze informował ją o postępie śledztwa i opowiadał jej, jakie wrażenie wywarły na nim przesłuchiwane osoby oraz jakich udzielały mu odpowiedzi. Paola miała zwyczaj – którego nie potrafił jej oduczyć – mówić już na samym początku, kogo uważa za winnego. Tym razem nie rzucała oskarżeń, bo faktycznie materiał dowodowy na nikogo nie wskazywał; jupitery omiatające mrok w poszukiwaniu mordercy na nikim się dotąd nie skupiły. Paola była znakomitą słuchaczką; zadawała mądre pytania i domagała się prostych, logicznych odpowiedzi. Często starając się rozwiać jej wątpliwości, sam zaczynał lepiej rozumieć całą sprawę. Ale podczas tego śledztwa nic mu nie sugerowała, nie wymądrzała się, nie próbowała kierować jego podejrzeń na żadną z osób, z którymi rozmawiał. Słuchała go z zaciekawieniem i to wszystko. Kiedy wrócił do domu, Paoli jeszcze nie było, ale Chiara już nie mogła się go doczekać.

– Papa! – zawołała ze swojego pokoju, kiedy usłyszała, jak otwierają się drzwi.

Chwilę później pojawiła się na korytarzu, trzymając w ręku otwarte pismo. Po żółtym skraju okładki poznał, że to „Airone”; lśniący papier, obfitość zdjęć i prosty styl wręcz niewolniczo naśladowały podobne publikacje amerykańskie.

– Co takiego, kotku? – spytał, pochylając się, żeby pocałować córkę w czubek głowy, po czym odwrócił się, aby powiesić płaszcz w szafie ściennej przy drzwiach.

– Organizują konkurs. Ten, kto wygra, otrzyma darmową prenumeratę.

– Przecież już masz prenumeratę! – Sam jej wykupił na Gwiazdkę.

– Nie o to chodzi, tatusiu.

– A o co? – Ruszył korytarzem w stronę kuchni. Zapalił światło i podszedł do lodówki.

– Chodzi o fakt wygrania – odparła, drepcząc mu po piętach.

Brunetti pomyślał, że może byłoby lepiej, aby Chiara czytała pisma mniej amerykańskie. Znalazł orvieto, zerknął na etykietę i wstawił butelkę z powrotem, po czym wyjął soave, które rozpoczęli do kolacji ubiegłego wieczoru. Wziął kieliszek, napełnił go i pociągnął łyk wina.

– No dobrze, Chiaro, co to za konkurs?

– Trzeba wymyślić imię dla pingwina.

– Imię dla pingwina? – powtórzył tępo.

– Tak. Zobacz.

Jedną ręką wyciągnęła do niego pismo, a drugą wskazała zdjęcie. Zobaczył coś, co przypominało zbitą masę kłaków, identyczną jak ta, którą Paola zawsze wyciągała z odkurzacza.