„Gdzieś za wrotami Tao-Ruge znajdziesz Aleję Szeptu. Nie wiem dokładnie co to znaczy, wiem tylko, że tam nie grożą ci Magowie. Spotkać możesz dzikich wojowników podległych Magom. Są bardzo waleczni i za nic mają śmierć, są nieprzekupni i wierni swym panom, którzy spętali ich duszę. Schodź im z drogi, tym bardziej, że zawsze jest ich co najmniej kilku, nie spotkasz ich nigdy pojedynczo. Magowie każą im przebywać zawsze w grupie, wtedy pilnują się nawzajem. Nic więcej o tym nie wiem. Powodzenia, Malconie”.
Słyszał głos Jogasa wyraźnie, jakby strażnik skarbca stał tuż obok, niemal widział pomarszczoną twarz starego, jasne oczy otoczone gęstą plątaniną zmarszczek. Drgnął, gdy poczuł na twarzy muśnięcie palców Jogasa, ale był to tylko mały listek, który oderwał się z gałęzi najbliższego drzewa i opadając otarł się o jego policzek.
Malcon rozejrzał się w poszukiwaniu Zigi, a ponieważ nigdzie jej nie zobaczył, postanowił najpierw zdjąć z nóg konia swoiste pończochy, a potem, gotów na spotkanie wroga, pojechać dalej. Zeskoczył z Hombeta, przeciął nożem paski podtrzymujące płaty skóry na nogach i wepchnął je do worka. Potem dosiadł konia i ruszył do przodu. Po kilku krokach usłyszał dobiegające zza zakrętu wysokie wycie wilczycy i uderzył konia piętami.
– Naprzód, Hombecie!
Wyszarpnął miecz i podniósł go w górę gotów odpowiednio przywitać nieznanego wroga. Galopem wpadł w zakręt i ściągnął cugle, tak że zaskoczony koń przysiadł na zadzie. Przed nim była Aleja Szeptu.
Drzewa były tu dużo rzadsze, rosły parami – wyglądały jak specjalnie posadzone albo wycięte w ten sposób, by zawsze naprzeciw jednego drzewa rosło inne. Do każdego z drzew przywiązane było ciało, było ich chyba pięćdziesiąt. Z tej odległości Malcon widział, że niektóre wisiały nogami do góry, inne za jedną kończynę z pozostałymi mocno skrępowanymi, jeszcze inni nieszczęśnicy zostali po prostu powieszeni. Stąd właśnie dochodził ów cichy szept. Malcon zrozumiał, że ktoś żyje jeszcze, ruszył wolno z mieczem w dłoni. Przyglądał się mijanym ofiarom, ale tu, na początku Alei Szeptu były to już tylko wyschnięte truchła, worki ze skóry wypchane kośćmi, niektórzy wisieli tu już tak długo, że skóra nie wytrzymywała i pękała. Z jednego z takich trucheł wypadł cały szkielet, a czaszka leżąc u podnóża drzewa szczerzyła zęby w stronę Malcona. Skóra ofiary wyschnięta jak pergamin, lekka i wiotka, kołysała się z lekka, choć nie czuło się najmniejszego powiewu powietrza. Musiał tu być ktoś żywy, skoro słychać było szept. Wkrótce, po kilku krokach, Malcon zobaczył tych, którzy jeszcze nie umarli. Kilka kolejnych ofiar miało usta zasłonięte ciasną opaską skórzaną, wydobywał się spod nich świst, gdy skazańcy przez małe szczeliny w opasce wciągali powietrze do płuc. Wszystkim ktoś okrutnie okaleczył głowy. Jedni pozbawieni byli uszu, odciętych razem z bokami czaszki, innym małżowiny pozostawiono, ścinając dla odmiany czubek głowy.
Hombet tańczył na wąskiej drodze usiłując iść jak najdalej od rozkładających się ciał. Malcon popuścił wodze i koń przyspieszył, po kilkunastu krokach byli przy wilczycy, która stała w poprzek drogi przy ostatniej ofierze rozciągniętej nad drogą. Mężczyzna wisiał twarzą do góry, ręce miał związane i przywiązane do drzewa po lewej stronie alei, a nogi do drzewa po prawej. Nie był okaleczony jak spotkani wcześniej nieszczęśnicy, ale nie dawał znaku życia i Malcon chciał ruszyć dalej, gdy Ziga warknęła cicho. Zdziwiony młodzieniec spojrzał w górę na wiszące bezwładnie ciało. Poprawił się w siodle, wyjął miecz starając się narobić przy tym jak najwięcej hałasu i powiedział:
– Ten tu wygląda całkiem świeżo, prawda Ziga? Zaoszczędzę zapasów, zjesz jego nogę, choć to może wstrętne… – stęknął jakby zamierzał się do ciosu.
Bezwładne dotąd ciało szarpnęło się i wygięło w łuk nad drogą. Ofiara usiłowała unieść się poza zasięg miecza. Malcon uniósł się w strzemionach i przeciął sznur od strony nóg. Ciało mężczyzny poszybowało i uderzyło w twardy grunt drogi. Malcon zeskoczył z konia i podszedł do nieznajomego. Zdążył już się obrócić i patrzył mu w oczy. Wydawał się być rówieśnikiem Malcona. Starał się stanąć na nogach, ale obrzmiałe, zsiniałe stopy odmawiały mu posłuszeństwa. Usta krępowała skórzana ciasna opaska, przez którą usiłował wciągnąć powietrze. Malcon przeciął sznur łączący ręce z drzewem, a potem więzy na przegubach i pokazał gestem, by mężczyzna się odwrócił, przeciął opaskę i usłyszał charkot, gdy uwolniony człowiek pełną piersią zaczerpnął powietrza. Malcon badawczo przyglądał się uratowanemu – był ubrany w spodnie i kaftan z cienkiej, miękkiej skóry, stopy były bose. Czarne włosy bardzo krótko przystrzyżone. Jasnobrązowe oczy pod ciemnymi brwiami patrzyły bez cienia strachu.
Stał chwilę oparty o drzewo, ale zaraz zwalił się bezwładnie na lewy bok. Malcon przeciął jeszcze więzy na nogach i wrócił do Hombeta. Z worka wyjął bukłak i podszedł do leżącego, pochylił się i wlał mu do ust trochę wina. Zobaczył wdzięczność w oczach tamtego i uśmiechnął się. Chwilę trwali nieruchomo, potem niedawna ofiara usiadła i zaczęła uderzać bezwładnymi dłońmi w opuchnięte stopy, trwało to chwilę, nieznajomemu udało się zgiąć trochę palce, masował zawzięcie dłonie i stopy, choć musiało mu to sprawiać wielki ból.
Milczał jednak aż w końcu wstał i krzywiąc się niemiłosiernie wystękał:
– Kimkolwiek jesteś, panie, masz od tej chwili najwierniejszego sługę jakiego zna świat. Dowiodę, że dobrze zrobiłeś uwalniając mnie.
– Kim jesteś? – zapytał Malcon. – I co tu robisz? Przecież nie zbłądziłeś?
– Zwą mnie Hok. A tu jestem… – zawahał się lekko, spojrzał na Malcon. – Wybacz panie, przed chwilą ślubowałem ci wierność i prawie od razu chciałem cię okłamać. Powiem prawdę – przybyłem tu, by walczyć z Magami!
Stał bez ruchu i czekał na reakcję Malcona. Król odwrócił się i podszedł do swych zwierząt. Zastanawiał się jak postąpić: uwierzyć, że los zesłał mu sojusznika czy zachować ostrożność. Oparł się o siodło i spojrzał na Zigę, wilczyca zrozumiała jego spojrzenie, bo wstała i podeszła do Hoka. Obwąchała go i wróciła do pana. Malcon przygryzł dolną wargę, myślał chwilę.
– Opowiedz skąd się tu wziąłeś i dlaczego chcesz walczyć z Magami – powiedział.
– Opowiem wszystko, ale stąd musimy jak najszybciej uciekać. Mogą nadjechać Tiurugowie – powiedział Hok.
– Kto? – zmarszczył brwi Malcon.
– Tiurugowie. To jedyne plemię, które służy Magom. Są okrutni i ślepo wierni czarownikom. Jeden z ich oddziałów mnie złapał i powiesił dla uciechy. Mogą tu być lada chwila.
– Dobrze. Możesz iść? – zapytał Malcon.
Hok zrobił kilka kroków, skrzywił się i skinął głową.
– Mogę. Zaraz wrócą mi siły i wtedy pobiegnę. Musimy zniknąć w lesie.
– No to w drogę! – Malcon wskoczył na siodło i ruszył stępa za Hokiem, który zdążył już zrobić kilkanaście niezbyt pewnych kroków.
Ziga wyprzedziła ich i pobiegła przodem, za nią kroczył Hok z każdą chwilą coraz mniej kulejąc, spróbował podbiec, ale zrezygnował i szedł chwilę potem odwrócił się i błysnął białymi zębami.
– Jeszcze chwila. Nie będę ciężarem.
Malcon skinął głową. Hok podskoczył lekko raz i drugi i przyspieszył przechodząc w bieg. Hombet parsknął i czując pięty pana na bokach przeszedł w kłus. Za nimi została przerażająca Aleja Szeptu, wjechali w ciemny las, w którym dziwnie zamarły wszystkie dźwięki: stukot kopyt Hombeta, klaskanie bosych stóp Hoka, oddech konia. Hok odzyskał już chyba siły, bo sunął do przodu z szybkością kłusaka. Młody król kilka razy chciał zatrzymać nowego sługę i wypytać go dokładnie, ale ten biegł nie odwracając się i Malcon uznał, że na razie Hok, który zetknął się już z Tiurugami, lepiej poprowadzi.