– Dzięki – powiedział. – Jesteś szlachetny. Tylko może powiesz mi teraz jak ciebie nazywają i skąd przybywasz?
– Jestem Malcon Dorn z Laberi.
– Malcon? – powtórzył Hok. – Tuż przed wejściem do Yara spotkałem pasterza taurów. Powiedział mi, że zmarł król i jego syn Malcon ma wstąpić na tron. Znasz go?
– To ja – powiedział Malcon. – Nie zdążyłem wstąpić na tron. Usłyszałem o Yara i postanowiłem wyprawić się tu. Sądziłem, że warto okryć się wielką chwałą jeszcze przed koronacją. Ale wygląda na to, że łatwiej zostać zwycięzcą w dziesięciu kolejnych turniejach, niż wyjść cało z Yara. Nie mówiąc już o walce z Magami.
– My nie giniemy tu dla sławy! – rzucił ostro Hok i zamilkł.
Oburzony Malcon zamierzał się odciąć, ale nie znalazł właściwej odpowiedzi. Chciał powiedzieć o niebezpieczeństwie zagrażającym jego królestwu, o zastraszającym upadku obyczajów na dworze i wśród ludu, o konieczności przywrócenia dawnego blasku dziedzictwu jego ojców i uwolnienia go od rozpanoszonego zła. Ale nie zdobył się na płomienną przemowę. Obawiał się, że teraz w jego zapewnieniach może pobrzmiewać fałszywa nuta.
Niezręczne milczenie zaczęło ciążyć obu władcom. Malcon sięgnął do zapasów, wyjął bukłak, odlał trochę wina do kubka i podał go Hokowi.
– Musisz pogodzić się z brakiem wytwornych kielichów. Nie mamy też służby gotowej nas rozpieszczać i wygód, do których przywykłem w zamku swego ojca. Ale czy wino straciło przez to swój smak? – zapytał, podnosząc bukłak do góry.
– Myślisz, że tam było mi wygodniej? – odparł Hok skinąwszy głową w kierunku Alei Szeptu.
Roześmiali się i wypili kilka łyków. Hok otarł wargi i machnął ręką.
– Tiurugowie zabrali cały mój bagaż. Miałem tam suszone owoce pargi, zapaliłbym teraz – zmrużył oczy, uniósł brwi i zakołysał głową.
– Co byś zapalił? – nie zrozumiał Malcon.
– Pargę – zdziwił się Hok. – Nie słyszałeś o tym? To jest taki długi owoc – przysunął się i dłońmi malował w powietrzu kształt. – Suszy się go tak, by została twarda skóra i zupełnie wysuszone wnętrze. I potem się to pali – wyciągnął wargi i cmoknął głośno.
– Po co?
– Po co? Dla przyjemności! Tak jak dla przyjemności pijesz wino.
– Wino wzmacnia, gasi pragnienie, dodaje odwagi – zaprotestował Malcon.
– Kto kilka razy wciągnie dym pargi do płuc, może stawać do walki z trzema wrogami albo stadem wilków. Te dzikusy od razu się pobiły przy podziale pargi. Może dlatego nie zabili mnie?
– Egh! Nie przekonałeś mnie – Malcon zwilżył usta winem.
– Parga sama cię przekona, wystarczy, żebyś raz zapalił, potem trudno się bez niej obejść – Hok wstał i rozejrzał się. – Długo nie ma Zigi – powiedział zaniepokojony.
– Zaraz wróci – machnął ręką Malcon. Odłożył bukłak i wyjął z worka dwie skóry. Jedną rzucił Hokowi a sam rzucił się na drugą. – Zmęczony jestem. Śpijmy.
Hok stał jeszcze chwilę nasłuchując, przyjrzał się uważnie Hombetowi i nie zauważył żadnych oznak niepokoju. Słońce zaszło za drzewa i polana zapadła w głęboki cień. Chłód wieczorny wstrząsnął Hokiem. Szybko położył się i owinął skórą, ale prawa ręka pozostała na trawie, zaś palce dłoni prawie dotykały rękojeści miecza Malcona.
Żółtawy, jakby spleśniały księżyc zawisł nad zachodnim brzegiem polany. Hok leżał chwilę, zastanawiając się – co go obudziło. Nie poruszył się, nie podniósł głowy, nie otworzył nawet oczu, oddychał spokojnie, głęboko wietrząc jak zwierzę i nagle zrozumiał, że nie czuje zapachu Zigi. Pamiętał dokładnie moment kiedy wróciła i położyła się obok Malcona. Mocna woń zwierzęcia uderzała go w nos, ale był tak wyczerpany, że nawet nie odwrócił się i zasnął błyskawicznie z powrotem. Teraz zapach ten zniknął, a Hok był przekonany, że Ziga nie mogła odejść nie budząc go. Gdy przypomniał sobie szeleszczącą przy każdym dotknięciu trawę uspokoił się nieco i – nikt nie mógł podejść blisko. Otworzył oczy i poruszył lekko głową. Nie zobaczył nikogo, usiadł i spojrzał na Malcona leżał okryty skórą, obok spała wilczyca nakryta jakimś futrem, Hok spokojny opadł na łokieć i chwycił brzeg skóry, aby się nakryć i nagle wstał na równe nogi.
– Zabbat! – zaklął przez zęby i rzucił się do worka Malcona.
Po chwili krzesał już iskry na suche źdźbła trawy i gorączkowo rozdmuchiwał ogień zerkając co chwila na Malcona i Zigę. Gdy płomyk wzmocnił się i wzbił w górę, sypnął sporą garść trawy i chwycił miecz Malcona. Odczekał chwilę, a gdy ogień żarłocznie wpełzł na świeżo wrzucone łodygi, kopnięciem zrzucił zapaloną trawę na leżącego Dorna. Futro, jakim był nakryty, drgnęło, rozległ się przenikliwy pisk i nagle cała płachta, pokrywająca dotychczas króla Laberi, uniosła się i wzbiła w powietrze. Gdy była już na wysokości głowy Hoka ten ciął od dołu mieczem, rozcinając fruwający płat na dwie części, które zawirowały i pofrunęły bezładnie, opadając na ziemię. Zwijały jeszcze chwilę, sycząc i szeleszcząc. Hok schylił się, nabrał w dłonie płonącej trawy i cisnął żarem w Zigę. Tak samo zafalowała i wzbiła się w powietrze druga, nieco mniejsza płachta. Rozcięta od razu opadła, a Hok rzucił miecz i pochylił się nad Malconem. Młodzieniec leżał bez ruchu, twarz miał zalaną krwią, czerwono lśniły dłonie. Hok niecierpliwie szarpnął węzeł pod szyją i odsłonił pierś Malcona. Przejechał po niej palcami i pochylił się nad ogienkiem sprawdzając czy umazał je we krwi. Były białe.
– Hooch! – odetchnął Loffer. Rzucił się do worka Malcona i znalazł białą koszulę. Oderwał od niej spory płat materiału i wrócił z nim do Malcona. Szybko przetarł mu twarz i zakrwawione dłonie i poklepał lekko po policzkach. Gdy zobaczył, że Malconowi zadrgały powieki i poruszyła się dłoń, odwrócił się do Zigi i klepnął ją kilkakrotnie po brzuchu. Ziga stęknęła i podniosła łeb, więc Hok wrócił do Malcona.
– Dużo nie brakowało, a zakończylibyśmy podróż już na samym początku – powiedział Hok, gdy Malcon otworzył oczy i spróbował podnieść głowę.
– Co… co…
– Zaraz, poczekaj – pokręcił głową Hok. Przesunął się w stronę worka i wyjął z niego bukłak z winem. Rozwiązał węzeł i przysunął szyjkę do warg Malcona. Wlał mu w usta kilka łyków, usiadł obok i odetchnął głęboko.
– Co się stało? – Malcon usiadł z wysiłkiem i popatrzył na swoje dłonie. – Okropnie mnie piecze twarz i ręce – zginał i rozginał palce.
Odwrócił się słysząc skowyt Zigi, czołgała się do niego. Hok wstał i z mieczem w ręku poszedł kilka kroków w stronę lasu. Wsunął ostrze pod zmiętą i nieruchomą już płachtę i przyniósł do ogniska. Rzucił obok ognia.
– Cypra. Albo hodda. Albo Bezgłośna Śmierć. Moja wina, zapomniałem o niej. Zobacz – czubkiem buta odwrócił sflaczałą skórę. Od spodu lśniła matowo a Malcon, gdy pochylił się i przyjrzał z bliska, zobaczył cieńsze od włosa szpileczki, którymi pokryta była cała powierzchnia skóry cypry.
– Jest lekka jak pajęczyna – powiedział Hok i mieczem odrzucił cyprę pod las. – Szybuje w nocy, delikatniej od mgły osiada na ofierze i wysysa z niej krew. Potem podobno zwija się w kulę i trawi kilka dni. Nie ma wrogów, bo każdy kto by ją zjadł otrułby się na śmierć. Powinienem był o tym świństwie pamiętać, wybacz.
– Uratowałeś mi życie. I jej – Malcon kiwnął głową w stronę Zigi. – A co tak piecze?
– To szybko minie. Nie zdążyła się jeszcze przebić przez ubranie a Zigę uratowało jej futro, no i jej hodda była mniejsza i słabsza.
– Brr! – otrząsnął się Malcon. – To nie możemy spać wszyscy – delikatnie dotknął twarzy i lekko ją potarł.