Wóz zatoczył półkole i ruszył w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyjechali. W Proinier bez kłopotów dotarli do rynku i – zgodnie ze wskazówkami Paula – skręcili w odchodzącą w prawo uliczkę. Po chwili Mike skręcił w lewo, potem, zgodnie z kierunkiem ruchu, jeszcze raz w lewo i jeszcze raz, i znalazł się w rynku. Helen prychnęła i cała czwórka śmiała się przez chwilę. Potem Mike okrążył rynek i powtórnie wjechał w uliczkę, która miała ich wyprowadzić za miasto do posiadłości Paula. Po sześciu minutach znów zobaczyli rynek. Tym razem Mike już się nie śmiał. Piekła go stopa, a układ znaków drogowych i informacyjnych miasteczka zaczynał go doprowadzać do pasji. Podjechał jeszcze raz do domniemanego wylotu z miasta i wychylił głowę z okienka.
– Good morning! – krzyknął do najbliższego przechodnia i przeszedł na francuski. – Nie wie pan jak wyjechać z miasta w kierunku Bruilesseau?
Mężczyzna popatrzył na niego obojętnie i poszedł dalej. Mike zaklął w duchu i poczekał aż zbliży się inny mieszkaniec Proinier. Ten okazał się jeszcze mniej uprzejmy – zaklął brzydko i nie zwolnił nawet kroku. Dopiero szósty zapytany wskazał drogę, choć wyraźnie zniecierpliwiony zwłoką w jakichś swoich sprawach.
– Cozzaludzie! – jęknął Mike zawracając samochód. – Jakby im było trudno poinformować kogoś w dwóch zdaniach. Sympatyczne miasteczko! – dorzucił z ironią.
– Nie przesadzaj – Helen sięgnęła do skrytki i wyjęła papierosy. – Zapalisz? – zapytała, pokazując paczkę.
– Yhy. Dlaczego: Nie przesadzaj? – przejeżdżali obok ostatnich domów Proinier.
– Wszędzie są bardziej i mniej życzliwi. Większość ludzi jest z jakichś powodów niezadowolona z siebie, swego życia i czasami wyładowują to na innych.
– Tyle to i ja wiem – mruknął Mike i zaciągnął się trzymanym w wargach papierosem.
– O tu! – wrzasnął Dick wiszący między rodzicami. – Tablica!
– Widzę, widzę! – uspokoił go ojciec i skręcił w żwirową drogę prowadzącą przez pole gorczycy do dużej kępy lasu.
Po chwili stare drzewa otoczyły samochód, a ich konary pochylone nad drogą nakryły go jak parasolem i przesłoniły słońce. Wjechali w półcień, który najpierw, po pełnym słońcu, wydał im się mrokiem i nawet dzieci na kilkanaście sekund umilkły, ale po kilkudziesięciu metrach okazało się, że nie jest to ponury, mroczny bór, raczej pogodny, stary, prześwietlony las. Mike pomyślał, że Paul musi wkładać dużo wysiłku w utrzymanie lasu w takim dostojnym, a jednocześnie pogodnym, wesołym stanie. Droga prowadząca przez las wiła się jeszcze chwilę, aż wyskoczyli na olbrzymią polanę. Jakieś sto metrów przed nimi stał murowany pałacyk z małym okrągłym podjazdem przed głównym wejściem. Do drzwi prowadziły półokrągłe schodki, a piętro zdobiły wieżyczki zakończone ostrymi stożkowatymi daszkami. Zielone, zaśniedziałe dachy, czerwone ściany i białe okiennice na tle soczystej zieleni lasu, oświetlone ostrym światłem przedpołudniowego słońca, wyglądały jak wyjęte z obrazu Mascala.
– Oho! Jeśli Paul i Janette są choć w jednej dziesiątej tak fajni jak ich dom… – powiedziała Helen.
Mike otworzył usta by odpowiedzieć, ale jęk zachwytu dobiegający z tyłu samochodu i szczekanie podnieconego Mukiego zmusiły go do milczenia. Doprowadził samochód do podjazdu i zatrzymał. Masywne drzwi domu otworzyły się i wypadł z nich Paul, a zaraz za nim Jeanette i Chris.
– Jak to było z tym ugryzieniem? Ten łagodny cielak cię napadł? – Paul opuścił rękę i drapał za uchem Mukiego, który rozłożył się obok jego fotela. Nowofundland wiedział już, że gospodarz nie potrafi oprzeć się jego natarczywym poszturchiwaniom i nie odstępował Paula na krok.
– Ha! Przegłupia historia – Mike podniósł filiżankę i wypił łyk. – Wsiadłem z nim do windy i za szybko puściłem drzwi. No i te cholerne drzwi przytrzasnęły mu ogon, a Muki odwrócił się i wbił zęby w moją nogę. Podejrzewał pewnie, że to ja go zaatakowałem, a może po prostu ból był tak silny, że biedne psisko działało odruchowo. Najgorsze, że wcisnąłem wcześniej guzik czwartego piętra. Winda mogła ruszyć i na pewno ucięłaby ogon psu. A on pewnie wtedy całkiem odgryzłby mi stopę. Wyobrażam sobie, jak wysiadamy z windy – on z kikutem ogona, a ja ze stopą w ręce.
– Przestań! – wzdrygnęła się Jeanette. – Jesteś makabryczny!
– Samo życie – Mike wychylił się i położył filiżankę na stole. – To wymyślone przeze mnie zakończenie incydentu w windzie jest, moim zdaniem, bardzo prawdopodobne. Szczerze mówiąc, trochę się teraz boję bydlaka.
– Coś ty! – Paul wychylił się do psa. – Mordo! Zrobiłbyś coś złego komukolwiek?
Pies zrozumiał, że musi zareagować czymś więcej niż samym tylko machaniem ogona. Wstał i położył łeb na kolanach Paula.
– Muki! Idź do dzieci! No? – Helen wiedziała, że za chwilę ślina z pyska pupila wycieknie na spodnie gospodarza i postanowiła temu zapobiec. – Wyjdź! – pokazała drzwi na taras.
Pies opuścił ogon i poszedł do wyjścia. W progu przystanął i obejrzał się. Widząc gest ręki Mike’a stracił nadzieję i wyszedł wolno na taras. Przystanął na chwilę i patrzył gdzieś w kierunku, z którego dobiegały głosy dzieci, a potem, zapomniawszy o krzywdzie, puścił się pędem i po chwili radosny wrzask zdradził cel jego biegu.
W salonie na chwilę zapanowała cisza. Paul wstał i podszedł do barku na kółkach. Pchnął go w kierunku stolika, wokół którego siedzieli i rozejrzał się po obecnych.
– Komu co? My z Jeanette martini…
– Ja też – powiedziała Helen. Nie przepadała za martini, ale czuła się trochę skrępowana, choć gospodarze starali się jak mogli, by goście czuli się swobodnie.
– Jak wszyscy to wszyscy – powiedział Mike.
– Weźmiemy sobie drinki i pójdziemy, pokażę ci dom i wasze pokoje, dobrze? – Jeanette wzięła dwa koktajle i spojrzała pytająco na Helen.
– A my pójdziemy do mnie – szybko podchwycił Paul. – Pokażę ci coś, o czym sobie dzisiaj przypomniałem sam nie wiem dlaczego. To dziwna historia – przygryzł górną wargę. – Nie myślałem o tym dobre dwa lata i nagle dzisiaj mnie naszło – podał Mike’owi szklankę i pokazał drzwi, w których znikały już żony.
Przeszli kawałek korytarza i weszli na piętro, Paul minął jedne drzwi i nacisnął klamkę drugich. Weszli do gabinetu gospodarza. Mike widział kiedyś zdjęcia pokoju i teraz ponownie stwierdził, że wygląda tak, jak zdaniem niektórych powinien wyglądać gabinet człowieka niezależnego finansowo. Pełno staroci, na ścianach obrazy, masywne biurko, ciężkie kotary. Całość wydawała się sztuczna. Na wszelki wypadek Mike postarał się przywołać na twarz wyraz zaciekawienia i spokojnego podziwu zapytując się w duchu czy nie tak właśnie wygląda zazdrość.
– Nie czuję się tu dobrze – powiedział nagle Paul. Mike spojrzał na niego zdziwiony. Westchnął lekko i powiedział:
– Trochę zbyt katalogowy, nie?
– A czego można oczekiwać od dekoratora? – Paul podszedł do przeszklonej szafy i otworzył drzwi. – Naprawdę dobry fachowiec kosztuje fortunę, na takiego mnie nie stać, a przeciętniak robi z domu właśnie to, co widzisz. Nieważne… – wyciągnął z półki jakieś spore pudełko i przeniósł na biurko. – Zobacz – wskazał je brodą.
Pudło było twarde, chyba z drewna obciągniętego skórą. Skóra wytarła się i trudno było określić jej pierwotną barwę. Tylko na dłuższym boku, tuż przy dnie, widniał cienki pasek ciemnoczerwonej barwy. Mike przyjrzał się skrzyneczce i nie widząc żadnego uchwytu spróbował podnieść wieko.
– He! Nie tak szybko – Paul podszedł i odwrócił pudełko do góry dnem. Nacisnął trójkątny kawałek drewna tworzący jedną z czterech nóżek. Odwrócił skrzyneczkę naciskając mocno bok wieka. Udało się je przesunąć i dopiero wtedy Paul mógł otworzyć tajemniczy schowek.