– Będziemy szli bez światła. Zresztą tylko my dwaj jesteśmy poszkodowani – popatrzył na Hoka. – Kaplan, Woo i Ziga radzą sobie w ciemnościach.
– Jedzmy i ruszajmy – rzucił Kaplan.
Woo nagle ześlizgnął się po jego piersi i poleciał w ciemny korytarz, którym za chwilę mieli pójść dalej. Gdy kończyli lekki posiłek nadbiegła Ziga, ale, mimo że była niewątpliwie ucieszona spotkaniem, sierść na karku nie przestawała jej się jeżyć, a z gardła raz po raz wydobywał się niski, dźwięczny pomruk.
– Chyba jesteśmy już blisko – powiedział Malcon, gdy spakowali swoje worki i ruszyli w rozjaśniony tylko jedną pochodnią korytarz.
– Tak – powiedział Kaplan. – Idź z Zigą na końcu. Tu jest cały labirynt korytarzy, bez trudu można nas zajść od tyłu. Woo ostrzeże mnie przed niebezpieczeństwem z przodu.
Malcon bez słowa przepuścił Hoka i ruszył za nimi poruszając kilkakrotnie ramionami sprawdzając, czy troki nie krępują ruchów. Wahał się czy nie wyjąć miecza, ale w końcu spróbował tylko, czy gładko wychodzi z pochwy i zaciągnął pas.
Szli w milczeniu. Ściany korytarza, oświetlane tylko jedną pochodnią, niesioną przez Kaplana, wydawały się ponure i wrogie. Okruchy światła, nierówne skrawki, pojedyncze płomyki, pocięte poruszeniami ciał Kaplana i Hoka, skakały po podłożu i ścianach, tylko po stropie sunęła trochę jaśniejsza, żółta plama. Malcon wciągnął kilka razy powietrze nosem i dotknął ściany dłonią. Była zima, zimniejsza niż wczoraj, w powietrzu czuł wilgoć, której nie było wcześniej, w korytarzach zamieszkałych przez Pia. Bez wątpienia zbliżali się do wylotu. Ale przeszli jeszcze parę tysięcy kroków, zanim Kaplan podniósł rękę z pochodnią wysoko pod strop i odwrócił się do tyłu. Gdy Malcon przysunął się bliżej, usłyszał:
– Tu poczekajcie na mnie – Kaplan wysunął rękę z pochodnią i dodał: – Weź ją. Muszę sprawdzić korytarze.
Okazało się, że kilka kroków przed nimi widnieją ciemne otwory korytarza, przecinającego ich szlak. Kaplan wziął delikatnie do ręki Woo i bezszelestnie wsunął się w lewą odnogę. Hok odwrócił się do Malcona i oparł plecami o ścianę.
– Zastanowiłeś się jak przedostaniemy się do zamku… góry… – poprawił się -… Mezara?
Malcon wzruszył ramionami.
– Nie widziałem jeszcze tej góry – powiedział cicho. – Może uda nam się na nią wdrapać. W nocy? – wzruszył jeszcze raz ramionami.
– A jak zabijesz Mezara? Przecież Gaed nie ma nawet ostrza?
– Też nie wiem – Malcon wykonał dłonią ruch naśladujący trzepotanie ogona ryby. – Może wystarczy dotknięcie Gaeda, może wbiję mu jelec w gardło? Może będę tłukł rękojeścią, aż wytłukę z niego życie. Nie wiem – oparł się również o ścianę i przymknął oczy. – A dlaczego pytasz? Przedtem nie wahałeś się.
– He! – Hok uśmiechnął się szeroko, ale zaraz spoważniał. – Przedtem – szedłem tu, bo tak było trzeba. Wiedziałem, że nic nie zdziałam, ale potrzebne to było i mnie, i mojemu narodowi. Ale niespodziewanie zaczęło nam sprzyjać szczęście i dlatego zaczynam się bać, żebyśmy czegoś nie popsuli. Teraz nie chodzi mi tylko o zabicie kilku Tiurugów – westchnął głęboko. Podniósł rękę, ale nic nie powiedział, tylko wskazał coś za plecami Malcona.
Stał tam Kaplan.
– Korytarz kończy się stromym zejściem gdzieś pod ziemię, ale nie poszedłem tam. Woo wyczuł w nim zepsute powietrze. Sądzę, że tam gnieżdżą się gulamie. Słyszałem o nich od Pia, wydychają trujący gaz. Dopóki nie zatrują ofiary nie ruszają jej, ale przejść się tamtędy nie da – odwrócił się i wszedł w prawą odnogę.
Malcon uderzył pięścią w kamienną ścianę i kopnął jakiś mały kamyczek, który wypatrzył w półmroku. Suchy grzechot kamyka zainteresował Zigę, obejrzała się, ale nie widząc zachęty ze strony pana ułożyła ponownie łeb na wyciągniętych łapach. Hok pociągnął nosem.
– Jakoś się dostaniemy – powiedział krzywiąc się lekko. – Kiedyś w końcu wyjdzie…
Ale my nie możemy tu czekać nie wiadomo ile – wycedził Malcon przez zaciśnięte zęby. – Nie mamy nawet wystarczającej ilości zapasów. I już brakuje nam wody – dodał głośniej.
– Zobaczymy – uspokajająco powiedział Hok. – Poczekajmy na powrót Kaplana. Może coś znajdzie – spojrzał na swoje stopy i usiadł, wyciągając daleko nogi i opierając się plecami o ścianę korytarza. Malcon po chwili usiadł również, położył dłoń na głowie wilczycy i wolno poruszał palcami, zagłębiając je w gęstym, krótkim futrze. Zerknął na Hoka, ale tamten przymknął oczy i chyba drzemał.
Malcon oparł głowę o zimny kamień i wbił spojrzenie w sklepienie korytarza. Uświadomił sobie, że równo trzy kwadry temu Jogas pokazał mu rękojeść Gaeda; wspomniał wjazd do Yara, Aleję Szeptu, potyczkę z Tiurugami. Kolejny raz stwierdził, że – głównie olbrzymiemu, szczęściu i łaskawemu losowi zawdzięcza dotychczasowe powodzenie. Ale jak długo można liczyć na przychylność opatrzności? Należy raczej oczekiwać, że szczęście może go nagle opuścić, a kapryśny los w najmniej spodziewanym momencie zechce spłatać złośliwego figla. Tak rozmyślając ułożył się wygodniej i przymknął oczy. Chwilę później już spał.
Zimny nos Zigi dotknął policzka Malcona i wyrwał go z płytkiego snu. Poderwał się i trącił nogą Hoka, razem zrobili kilka kroków w kierunku skrzyżowania korytarzy, skąd słyszeli kroki. Gdy za załomem pojawił się Kaplan, Hok niecierpliwie zawołał:
– No i co? Jest?
Kaplan podszedł bliżej i pokręcił głową.
– Korytarz gwałtownie skręca w górę i wychodzi na jakiś balkon skalny. Na pewno widać z niego górę Mezara, ale chyba nie da się tamtędy zejść.
– Chodźmy zobaczyć – rzucił Malcon, podniósł szybko swój worek i zarzucił na ramiona. Wziął też wór Kaplana, ale ślepiec wyciągnął rękę i tak długo stał bez ruchu, aż Malcon wzruszywszy ramionami podał mu jego worek.
Zaraz za rogiem korytarz zaczął się piąć w górę. Wykuta w skale podłoga była gładka i wszyscy trzej musieli stawiać małe, ostrożne kroczki, aby nic pośliznąć się i nie zjechać w dół. Korytarz kilka razy skręcał na boki i wtedy na chwilę szli po równej powierzchni, ale zaraz potem musieli znowu piąć się w górę. Chwilami krzywizna stawała się tak stroma, że nawet Ziga parę razy obsunęła się w dół. Nie trwało to długo, poczuli powiew chłodnego świeżego powietrza, Ziga przystanęła na chwilę, ale nie wyrwała się do przodu, Woo wczepił się pazurkami w ramię Kaplana i zawisł jak mały, szary woreczek. Kaplan uniósł w górę rękę z pochodnią i zatrzymał się.
– Musimy zgasić pochodnie. Zostawimy je tu. Już chyba jest jasno.
Malcon przydepnął swoją pochodnię i poprawił worek na plecach. Widział wyraźnie kontur sylwetki Kaplana, choć wszyscy trzej zgasili już swoje pochodnie. Poczuł, że w gardle mu wyschło, przejechał suchym językiem po zdrewniałych wargach i powiedział cicho:
– Poczekajcie tutaj. Pójdę popatrzeć na tę twierdzę.
– Ja też! – dorzucił Hok. – Nie wytrzymam tu. Dobrze?
– Chodź.
Malcon wyminął Kaplana i nagle zatrzymał się, popatrzył na Zigę podążającą pół kroku za nim i pokazał jej miejsce, na którym przed chwilą stał.
– Tu zostań. Wracaj – powiedział z naciskiem Wilczyca cofnęła się niechętnie, patrząc na Malcona, a potem wolno odwróciła się. Zrobiła kilka kroków i obejrzała się na pana.
– Tu zostań – powtórzył Malcon i poszedł do przodu. W marszu zrzucił worek z ramion, usłyszał, że Hok robi to samo. Po kilku krokach rozjaśniło się jeszcze bardziej? a potem, gdy skręcił w lewo, zobaczył wylot korytarza jasno rysujący się na tle ciemnych skał. Poczekał na Hoka i razem, przyginając się coraz bardziej w miarę zbliżania do wyjścia, doszli do miejsca, gdzie światło słoneczne wypchnęło mrok i upadło na kamienną posadzkę jasnożółtą plamą. Malcon zatrzymał się, zmrużył oczy załzawione od blasku, którego nie widzieli przez pięć dni, poczekał aż łzy spłyną, wytarł je i spróbował obejrzeć balkon, o którym mówił Kaplan. Zorientował się, że korytarz kończy mała platforma, niewielkim skalnym koszem przyczepiona do skały gdzieś wysoko nad ziemią. Przetarł oczy i gdy uznał, że widzi już całkiem dobrze rozejrzał się na wszystkie strony, a potem pochylił się i ostrożnie postawił stopę na plamie światła. Zrobił dwa kroki i zatrzymał się. Hok położył mu rękę na ramieniu i wychylił się również, chcąc widzieć co zatrzymało Malcona. Złożył wargi w wąski ryjek i cicho gwizdnął. Również zobaczył skałę Mezara, właściwie tylko jej fragment, sam czubek, wystający ponad krawędź balkonu, na progu którego stali, ale to wystarczyło, by Malcon cofnął się trochę do tyłu i zdjął kaftan. Narzucił go sobie na głowę i syknął do Hoka. Po chwili pochyleni, prawie uderzając kolanami o brody, wypadli na balkon i przykleili się do jego balustrady. Dopiero po chwili wolno, ostrożnie, unieśli głowy i spod kaftanów, które mniej rzucały się w oczy na tle skały niż ich jasne twarze, popatrzyli na skałę Mezara.