Ktoś szczupły, ubrany w niebieską, luźną szatę z żółtym pasem stał przy jednym z okien z głową wciśniętą w wąską szczelinę. Malcon nie widział żadnej broni, szybko rozejrzał się, wyjął nóż i zrobił kilka szybkich, cichych kroków. Zatrzymał się tuż za mężczyzną i rozejrzał jeszcze raz. Byli sami. Wyciągnął rękę, złapał kołnierz kaftana i szarpnął do siebie. Gdy napadnięty uderzył plecami w Malcona, ten złapał go lewą dłonią za brodę i zadarł do góry. Jednocześnie przyłożył ostrze noża do szyi. Pociągnął mężczyznę za sobą i poszli razem, przytuleni do siebie. Przy pierwszych drzwiach, Malcon mocniej przycisnął nóż i przysunął się bliżej drzwi. Jeniec posłusznie nacisnął klamkę. Znaleźli się w wąskim korytarzu prowadzącym w głąb skały. Malcon przystanął przy pierwszych drzwiach po lewej stronie, ale ku jego zdziwieniu jeniec szepnął coś i szarpnął się do przodu, choć nóż przeciął skórę i wąziutki strumyczek krwi spłynął pod jego kaftan; Malcon przyjrzał się twarzy jeńca i skinął głową. Poszli dalej i zatrzymali się przy trzecich kolejnych drzwiach. Jeniec pokazał na nie ręką, a gdy Malcon kiwnął głową pchnął je. Weszli do malutkiego pokoju bez okien. Trzy cienkie łuczywa oświetlały pomieszczenie. Malcon rozejrzał się nie puszczając ofiary; niskie wąskie łóżko, prosta, drewniana skrzynia, gładkie ciemne ściany. Odwrócił jeńca twarzą do siebie i pchnął na ciężki zydel. Na stołku wsiał nowy, żółty pas.
Niedługo po odejściu Malcona Hok wstał, pozbierał wszystko to, co mogło się jeszcze przydać: tobołki z resztą zapasów i broń, odrzucił worki, w których niedawno jeszcze było powietrze na wędrówkę po korytarzu gulamii i wolno wdrapał się trzydzieści schodków do góry. Wolał być dalej od ohydnych robaków. Po namyśle zszedł po odrzucone wcześniej worki, wrócił do Zigi i rozłożył je. – Połóż się – powiedział cicho. – Należy nam się odpoczynek. Pod głowę podłożył sobie jeden z tobołków i ułożył się najwygodniej jak tylko to było na wąskim stopniu możliwe. Usłyszał, że wilczyca robi to samo, jej ciepły oddech musnął jego szyję. Najpierw patrzył w ciemność i nasłuchiwał, ale najmniejszy promień światła, okruch dźwięku nie zakłócał ciemności i ciszy. Hok przymknął oczy. Wolno obracał w myślach kilka ostatnich dni, nie wiedząc, że wcale nie tak dawno czynił to samo Malcon. Zaczął cichutko nucić, w tej samej chwili Ziga poderwała się i sapnęła krótko. Hok, zaskoczony, poderwał się i usiadł. Wsłuchiwał się w ciszę, ale do jego uszu nie dotarł żaden dźwięk. Odszukał głowę Zigi i podrapał ją między uszami, ale wilczyca nie chciała ułożyć się z powrotem, stała z pyskiem skierowanym ku górze. Hok przekręcił się i ukląkł, zacisnął powieki i wytężył słuch. Najpierw nie słyszał niczego, ale gdy odwracał się, by na powrót ułożyć się wygodnie na workach, cichy stukot dotarł i do jego uszu.
Dźwięk zbliżał się, ktoś zbiegał po stopniach w dół. Hok zerwał się i wyciągnął przed siebie miecz, przyciągnął wilczycę do lewej nogi. Stukot lekkich kopyt rozlegał się coraz bliżej, czasem urywał się jakby to coś przystawało i nasłuchiwało, a potem robiło kilka szybkich nieregularnych kroczków. Ziga ziewnęła w ciemności i usiadła, teraz i Hok zrozumiał, że nie są to kroki lecz jakiś przedmiot toczy się po spiralnych schodach w dół. Stukot był coraz bliżej, Hok szybko ukląkł i rozłożył poły kaftana, przymknął oczy i po chwili suche, twarde uderzenia zbliżyły się i coś lekkiego uderzyło Hoka w ramię. Szybko puścił kaftan i zamachał rękami usiłując złapać niewidoczny przedmiot, usłyszał jakieś stuknięcie obok swojego kolana i od razu udało mu się chwycić w dłoń gładką, twardą kulkę Zacisnął na niej palce.
– Mam to Ziga. Zaraz się temu przyjrzymy… – obmacywał kulkę wodząc palcami po wypolerowanej powierzchni. – Wiesz, na co to mi wygląda? – zapytał. – To jest orzech. Tylko skąd on się tu wziął?
Usiadł na stopniu i myślał. Po chwili rozbił orzech, uderzając nim o kamienny stopień, ale suchy strup, jaki znajdował się wewnątrz, w niczym mu nie pomógł. Strząsnąwszy okruchy skorupy i wyschłego wnętrza na schody Hok poderwał się i zaczął zbierać spakowane wcześniej rzeczy.
– Idziemy do Malcona – powiedział do wilczycy i usłyszał, że poderwała się i stanęła gotowa do drogi.
Zarzucił na ramiona oba tobołki, przypasał miecz i wziął do ręki oba łuki, a kołczany włożył pod pachę. Cmoknięciem przywołał wilczycę i ruszył do góry. Musieli zrobić cztery przystanki, zanim dotarli do wyważonych drzwi. W zapomnianej komorze Hok, uspokojony zachowaniem się Zigi, oderwał strzęp jakiejś zetlałej szmaty i obwiązał nią koniec cienkiej deski, o którą się potknął w ciemnościach. Spocił się, ale rozpalił kopcącą pochodnię i w jej świetle odnalazł włożone w uchwyt na ścianie, nadpalone łuczywo. Wyschnięty na kamień tłuszcz skwierczał i w końcu zaczął się topić – stara pochodni paliła się lepiej niż sparciała szmata. Ziga niespokojnie dreptała w miejscu, więc Hok puścił ją przodem i poszedł za nią. Gdy doszli do drzwi, zostawił pod ścianą oba tobołki i łuk Malcona, i dopiero wtedy przekroczył próg. Ziga szybko skierowała się do drzwi, którymi Malcon wyszedł na krużganek i przystanęła przy nich. Hok długo nasłuchiwał z uchem przyłożonym do chłodnego drewna, zanim zdecydował się sięgnąć do klamki. Delikatnie odsunął Zigę i przyłożył oko do szpary. Zobaczył wąskie okienka wykute w skale i cień pod drzwiami. Poczekał jeszcze trochę i wysunął się za drzwi, przyklejając ciało do ściany, Ziga równie ostrożnie wymknęła się za nim i przystanęła przy nodze. Hok, kręcąc cały czas głową na wszystkie strony, zrobił krok w kierunku okienek, obrzucając spojrzeniem większy niż dotychczas odcinek kolistej galerii, była pusta, więc szeptem i gestem kazał wilczycy szukać śladów Malcona. Przeszli zaledwie trzydzieści kroków gdy zza łagodnie zakręcającej ściany przed nimi dobiegł odgłos głośnego stuknięcia. Ziga przystanęła, sierść zjeżyła się jej na karku.
Hok rozejrzał się szybko. Kilka kroków przed nimi w ścianie były jakieś drzwi. Zrobił cztery szybkie, długie kroki i szarpnął klamkę, drzwi bezgłośnie otworzyły się. Za nimi były schody, Ziga wsunęła się za Hokiem, który cicho przymknął drzwi i błyskawicznie wyjął sztylet. Przystanęli przy ścianie gotowi zaatakować każdego, kto wejdzie tu za nimi. Kroki na galerii były tuż-tuż.
– Unikaj wszelkich imion – powiedział cicho młodzieniec.
Malcon odetchnął z ulgą. Przez chwilę nie mogli się dogadać, ale okazało się, że chłopak zna mork i to całkiem nieźle. Rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu i podszedł do skrzyni, nie była ciężka. Malcon przesunął ją tak, lokowała drzwi i usiadł na niej. Popatrzył na jeńca. – Co tu robisz?
– Służę – rozłożył w krótkim geście ręce. – Gdzie mogę znaleźć twego pana? – W komnatach dwa piętra wyżej. – Są tam jakieś straże? Ile?
– Teraz nie ma kogo. Straże mogą zdradzić. Mój pan nikomu nie ufa.
– A tobie?
– Mnie też.
Malcon wpił się wzrokiem w oczy chłopaka. Usiłował w nich przeczytać cokolwiek. Ale były puste. Jak dwa obojętne kamienie.