Выбрать главу

– Teraz pójdzie to szybko! – krzyknął, kołysząc się i odbijając od skały.

Ale dopiero gdy słońce połową tarczy wbiło się w ziemię, zniknął w stajni, ostatnie promyki światła oświetlały skałę i konie kilkakrotnie już płoszyły się i trzeba je było długo uspokajać, kiedy od szczytu Greez oderwała się borda i zaczęła wolno spływać w dół. Wtedy już nawet ludzie zaczęli czuć, że dzieje się wokół nich coś niedobrego, słyszeli dziwne mlaskania i pomruki, czuli smród i niespodziewane powiewy powietrza na twarzach, choć nie widzieli nic. Skupili się wszyscy pod skałą, otaczając półokręgiem rwące się do ucieczki konie. Nie widzieli, ale czuli fruwających dookoła napastników, konie zostawili w stajni i już w zupełnych ciemnościach dotarli do szczytu Greez. Wtedy jeden z Pia krzyknął krótko i z jękiem przewalił się przez barierę wokół bordy. Pozostali ciasno skupieni zeskoczyli na posadzkę strażnicy i prowadzeni przez Hoka i Dena już bez strat wsunęli się w korytarz. Gdy prowadzący Den zatrzymał się w ciemnym korytarzu, gdzie rozpalili kilka pochodni Pashut wsunął miecz do pochwy i zapytał:

– Czy tu też grożą nam jakieś niespodzianki?

– Nigdy dotąd nie było ataku na Greez – powiedział cicho Den. – Ale też zawsze dotychczas była ona pod władzą Mezara. Coś się stało z Malconem, więc i nas mogą oczekiwać wrogowie.

– Czekamy do rana? – zapytał Hok.

– Chyba lepiej teraz przeszukać zamek – mruknął Pashut. – Może jeszcze nie wiedzą, że tu jesteśmy… – wzruszył lekko ramionami.

Ani Den ani Hok nie odezwali się. Chwilę trwała cisza, potem Pashut głęboko odetchnął i odezwał się:

– Nie chciałem wam tego od razu mówić, ale chyba teraz trzeba… – sięgnął za połę kaftana, grzebał tam chwilę i wyjął jakieś zawiniątko. Przykucnął i położył pakunek na posadzce, rozwinął płat skóry i warstwę materiału. Na czerwonym suknie leżał cieniutki łańcuszek, ciemny, prawie czarny, ale dziwnie dobrze widoczny w panującym w korytarzu półmroku.

– Ma-Na… – szepnął Hok. – Ma-Na? – powtórzył pytająco.

– Tak – Pashut wstał z łańcuszkiem w dłoni. – Zabrałem na tę wyprawę nasz największy skarb, chroniący nas dotąd przed Magami. Jeśli walka z nimi zakończy się naszą klęską, zginie również całe plemię Pia – powiedział cicho, lecz słowa jego jakby mrocznym echem odbiły się od kamiennych ścian. – Ale musieliśmy spróbować.

Delikatnie ujął w palce pierwsze ogniwa Ma-Na i podał go Denowi, po czym ruszył w kierunku schodów do strażnicy, a gdy zatrzymał się, rozciągnąwszy lekko teraz napięty łańcuszek, powiedział głośniej:

– Niech wszyscy wezmą łańcuch w jedną rękę. I możemy iść. Prowadźcie – zwrócił się do Dena i Hoka.

Den rozejrzał się, przygryzł wargę i chwycił w dłoń miecz. Chciał coś powiedzieć, ale poruszył tylko wargami. Odwrócił się i ruszył pierwszy ciągnąc za sobą na cienkim łańcuszku dwudziestu ośmiu towarzyszy. Szarpnął do siebie drzwi i przystanął na chwilę w progu, a potem zrobił duży krok i wyszedł na krużganek. Tuż za nim wysunął się Hok, a potem reszta. Szli w milczeniu, bezszelestnie stąpając po wykutej w skale galerii. Wszyscy drgnęli, gdy nad ich głowami rozległ się przeciągły jęk, pochodnie uniosły się w górę i ponad głowy wzleciały klingi mieczy, ale zobaczyli tylko nierówny sufit.

– Idziemy dalej – powiedział Den i ruszył pierwszy.

Zatrzymał się po pięćdziesięciu krokach, Hok, rozglądający się dookoła siebie wpadł na Dena i wtedy również zobaczył leżącego nieruchomo pod ścianą Malcona Dorna. Nieopodal siedziała nieruchomo Ziga. W jej oczach jadowicie zielonym blaskiem rozjarzyło się światło pochodni. Den zrobił kilka kroków w kierunku króla Laberi, ale gdy Hok szarpnął się w bok, by podskoczyć do Przyjaciela, zatrzymał go, mocno chwytając za ramię.

– Poczekaj! Widzisz cień? – syknął.

Hok i wszyscy Pia przyjrzeli się Malconowi. Dopiero teraz zobaczyli, że światło z trudem dociera do Malcona, on sam był widoczny dobrze, ale dookoła niego leżała plama półmroku, jakby światło zatrzymywała jakaś niewidzialna błona. Hok wolno oswobodził rękę z uścisku Dena i zrobił kilka kroków, zatrzymując się tuż przed granicą światła i cienia. Wysunął rękę do przodu i z jękiem odskoczył do tyłu. Potknął się i niemal upadł. Jeden z Pia rzucił pochodnię i złapał go za pas. Hok poderwał się i pokazał pochodnię – przeleciała przez granicę mroku i światła i leżała tuż obok nogi Malcona.

– Nie można do niego podejść. Coś uderzyło mnie w głowę, jak maczugą – powiedział Hok drapiąc się po głowie. – Ale pochodnia przeleciała. Dajcie wodę – wyciągnął rękę do tyłu i nie patrząc chwycił podany bukłak. Rozwiązał do i chlusnął w Malcona. Struga wody doleciała do Dorna mocząc jego plecy i ramię. Druga i trzecia porcja trafiła w twarz. Malcon poruszył się i jęknął. Hok pochylił się i rzucił cały bukłak, starając się trafić tuż obok ręki Malcona. Król Laberi nie otwierając oczu poruszył palcami i chwycił bukłak. Chwilę leżał nieruchomo, a potem przyciągnął sflaczały worek do ust i wycisnął trochę wody na twarz. Hok machnął niecierpliwie ręką i rzucił Malconowi drugi bukłak. W zupełnej ciszy Malcon wypił kilka łyków wody i otworzył oczy. Mętnym spojrzeniem powiódł po twarzach i wychrypiał coś.

– Malconie! Poznajesz mnie? – Hok przysunął się ostrożnie bliżej.

Dorn wpatrywał się zaczerwienionymi oczami w twarz Hoka długą chwilę, aż lekki drżący uśmiech wypłynął mu na twarz. Szarpnął się kilka razy, przewrócił na plecy, podciągnął i oparł o ścianę.

– Hok… – wychrypiał. – Nie mogę skruszyć tych krat… Nawet Gaed…

– Tu nie ma żadnych krat! – powiedziała z naciskiem Hok. – Wypij jeszcze trochę wody i spróbuj tu podejść, tylko ostrożnie: mnie coś prawie ogłuszyło, ale krat nie ma.

– Są… Są… – Malcon trzęsącą się ręką podniósł bukłak i wylewając wodę na twarz napił się. – Coś zamknęło mnie w tej klatce… Nie mogę się uwolnić… Nie wiem co robić…

Hok przełknął ślinę i przelotnie spojrzał na towarzyszy, ale wszyscy wpatrywali się w Malcona. W żadnej z twarzy nie znalazł rady, której chętnie by wysłuchał. Zacisnął pięść i potrząsnął nią w powietrzu.

– Uwierz mi! – nie ma żadnych krat! – powtórzył. – Wstań i podejdź do mnie. Ktoś cię próbuje nastraszyć, nie możesz ulec. Zginiesz…

Malcon szarpnął się i wyprostował. Chwilę wpatrywał się w grupę Pia, poznał Pashuta. Chlapnął wodą na dłoń i przetarł nią twarz. Odrzucił bukłak i opierając się o ścianę wstał na nogi. Najpierw uginały się pod nim kolana i drżał cały, ale widać było, że z każdą chwilą wracają mu siły. W końcu oderwał się od ściany i zrobił krok, potem drugi i nagle przyspieszył, pochylony, z wyciągniętą do przodu ręką z Gaedem w dłoni przeszedł przez cień, który dotychczas dzielił go od Hoka i pozostałych sprzymierzeńców. Hok chwycił go w ramiona w chwili, gdy Malcon, wyczerpany wysiłkiem, potknąwszy się na równej posadzce, upadał na twarz niezdolny do jeszcze jednego wysiłku.

– Den! Pomóż zanieść go do jakiejś komnaty! – a gdy szybko przenieśli Malcona do najbliższego dużego pokoju i ułożyli na szerokim posłaniu, nakrył go dużą miękką derką i odetchnąwszy, dodał: – Musimy go nakarmić, zresztą sami też zjemy wreszcie jakiś posiłek.

I musimy wystawić straże tam, gdzie wystawiał Mezar – na dachu Greez.

– A może lepiej zamknąć to wejście? – zapytał milczący dotychczas Pashut. Potężna wieża Maga oszołomiła go i dopiero teraz otrząsnął się powoli z jej posępnego uroku. – Jeśli zaatakują tak jak Malcona? Nie wiemy jak się przed tym wszystkim bronić…