Pashut zrobił trzy szybkie kroki i zacisnąwszy palce na ramieniu Malcona szarpnął nim kilka razy.
– A czegoś ty oczekiwał? – krzyknął tak głośno, że konie zatańczyły w miejscu. – To nie polowanie na dzikie taury! Wszyscy wiedzieliśmy, że możemy w każdej chwili umrzeć i zgodziliśmy się na to. Możemy się tylko bać, że umrzemy nadaremnie, ale jeśli zabierzemy do grobu choć cząstkę Yara, choć okruch zła, to już spełniliśmy zadanie. Popatrz na nas – nie odwracając się wskazał grupę Pia za sobą – jeszcze dwie kwadry temu wysuwaliśmy się z jaskiń tylko po opał i żywność. Wymieramy! Obudziłeś w nas chęć walki, uwierzyliśmy w jej sens i nic nas już teraz nie zatrzyma. Tylko śmierć, rozumiesz? Jeśli chcesz, możesz wracać, my już nie mamy dokąd.
Puścił ramię Malcona i odsunął się krok do tyłu. Król Laberi stał nieruchomo.
– W korytarzu, który prowadzi do Jaskini Najgłębszego Snu, zostały wyryte nasze imiona – Pashut odwrócił się i poszedł do koni, ale przystanął w połowie drogi i odwrócił się. Patrzył chwilę Malconowi w oczy. – Sami je wyryliśmy.
– Pashut – powiedział cicho Malcon. – Dziękuję.
Otwartą dłonią uderzył się w udo i odetchnął głęboko.
– Zwijamy obóz i jedziemy – pokiwał głową.
Przygotowania nie trwały długo, choć wszystkim przeszkadzało niebo nad głową – co chwilę ktoś odrywał twarz od pakowania tobołków i spoglądał w różowosine sklepienie, mimo że, wydawałoby się, już do tego koloru przywykli. Nie trwało to długo. Po opuszczeniu polanki Dorn od razu wysunął się na czoło i poprowadził swój oddział, wyprzedzany jedynie przez Zigę.
Cienie przesunęły się sprzed pysków koni na boki, gdy spoza rosnących wszędzie dookoła drzew – za rzadkich, by tworzyły las – błysnęło żółcią. Ziga przystanęła, poczekała na Malcona, ale nawet nie popatrzyła na pana, gdy podjechał i zatrzymał Hombeta. Malcon gestem ręki przywołał resztę i zatrzymał kawalkadę pod jednym z drzew.
Zeskoczył z konia i poczekał aż Pashut i Hok podejdą bliżej. Położył palec na ustach i od razu wskazał nim przestrzeń przed sobą. Bezgłośnie stąpając po ubitej ziemi, z rzadka tylko upstrzonej kępką trawy, podeszli do grubego pnia. Następne drzewo widać było dopiero na horyzoncie. Przed nimi rozciągał się piasek.
Wyglądał jak olbrzymia szeroka rzeka przecinająca ich szlak, żółta rzeka rozlana leniwie, niezauważalnie płynąca, widzieli jej drugi brzeg i drzewa na nim, ale nie widzieli – jakby to była prawdziwa rzeka – jej początku, ni końca.
– Nie mam zamiaru dotknąć tego piasku – powiedział cicho Dorn. – Czuć go cmentarzem. A wy?
– Ja nic nie czuję – szepnął Hok. – Kawałek pustyni, nic więcej – zmarszczył kilka razy nos i spojrzał na Pashuta, czekając na decydujący głos.
Pia uważnie wpatrywał się w olbrzymią łachę piasku, łapał w nozdrza powietrze.
– Chciałbym go dotknąć – powiedział wolno. – Żyjąc pod ziemią rozwinęliśmy w sobie inne zmysły. Czuję jakiś obcy zapach, ale w takich sprawach najbardziej polegam na dotyku. Wtedy najlepiej czuję skałę.
– Oj, nie chciałbym tego – Malcon szybko pokręcił głową. – Mam przeczucie, że dotknięcie choćby jednego ziarnka to to samo, co jazda przez całą tę… – pomachał dłonią -… wydmę. Musimy poszukać jakiegoś przejścia albo końca piasku.
Gdy wrócili do czekających Pia, Malcon wyznaczył po dwóch jeźdźców, którzy w pewnym odstępie od siebie mieli rozjechać się w obie strony wzdłuż brzegów piasku, szukając przejścia. Pozostali popuścili popręgi koniom i poprzywiązywali je do drzew, wartownicy rozeszli się w ciszy na wszystkie strony, tak jednak, by widzieć się nawzajem. Malcon odszedł nieco na bok i usiadł pod jednym z drzew opierając się o nie plecami, z ręką zanurzoną w futro Zigi pogrążył się w myślach. Hok i Pashut sprzeczali się leniwie o piasek, który zatrzymał ich w marszu. Pozostali rozmawiali szeptem lub leżeli wpatrując się w niebo przez korony drzew. Powietrze zamarło rozgrzane słońcem, upał rozkwitał jak jednodniowy kwiat sarsaperelli. W duchocie głucho zatętniły kopyta wracających zwiadowców, wszyscy się poruszyli.
Pierwsza z dwójek nie znalazła żadnej drogi przez piaskową łachę, ale druga, badająca południowy kierunek, miała weselsze wieści.
– Jest wąska ścieżka – powiedział Sachel. – Prowadzi prosto na drugi brzeg.
– Wjeżdżałeś na nią? – zapytał Pashut.
– Wszedłem pieszo kilka kroków.
– Jedziemy. Prowadź – Malcon klepnął w ramię Sachela i szybko podszedł do Hombeta.
Chwilę później kłusowali pod drzewami. Pot nie zdążył wystąpić koniom na bokach, gdy zatrzymali się i zeskoczyli z siodeł. Pashut wyprzedził wszystkich i przykucnął tuż przed miejscem, gdzie wąski pasek ziemi wrzynał się w piasek. Położył obie dłonie płasko na ścieżce i chwilę wolno, delikatnie poruszał nimi, przesuwając po powierzchni dróżki. Potem wszedł kilka kroków na ścieżkę i przykucnął znowu. Wracając wzruszył ramionami, widząc pytające spojrzenie Malcona i otrzepał dłonie.
– Nie wyczuwam żadnego niebezpieczeństwa, ale to nie jest dobre miejsce.
– A gdzie tu są dobre miejsca? – prychnął Hok i od razu przypomniał sobie jaskinie Pia. Zgasił uśmiech i odwrócił się do Malcona. – Nie przypomina ci to grobli z madakami?
– Przypomina i to bardzo. I właśnie nie wiem czy to nie jest pułapka? – Malcon ujął się pod boki i przygryzając dolną wargę wpatrywał się w ścieżkę i piasek. – Może właśnie o to chodzi, abyśmy z niej skorzystali? – Odwrócił się i poszukał wzrokiem Zigi. Cmoknął cicho, a gdy wilczyca bezgłośnie podbiegła, wskazał jej ścieżkę i pchnął do przodu. Ziga poszła wolno i przystanęła na samym brzegu piaszczystego nurtu, chwilę wietrzyła, a potem wolno weszła na dróżkę. Szła środkiem trzymając się z dala od piasku. Po przejściu kilkunastu kroków zatrzymała się, ale odwróciła tylko łeb i spojrzała na ludzi. Malcon przywołał do sobie Pia, trzymającego wodze Hombeta i całą resztę.
– Trzymajcie się środka drogi, w żadnym wypadku nie najeżdżajcie na piasek – wskoczył na siodło i poczekał, aż Hok dosiądzie Lita, a Pashut swojego wierzchowca. – Nie zostawać z tyłu i nie najeżdżać na siebie. W drogę!
Pierwszy wkroczył na ścieżkę. Była wąska, akurat dla konia, od biedy można by zeskoczyć z siodła i tuląc się do konia stać obok, ale nie wszędzie – droga była prosta, lecz jej szerokość zmieniała się. Malcon zauważył, że Ziga przyśpiesza w najwęższych miejscach i zwalnia tam, gdzie piasek dalej odstępuje od ścieżki. Odwrócił się w siodle i powiedział o tym jadącemu za nim Pashutowi. Usłyszał, że Pia przekazuje tę informację dalej, ale sam patrzył już do przodu wypatrując niebezpieczeństwa.
Jechali równym kłusem. Brzeg, ku któremu dążyli, zbliżał się coraz bardziej, gdy nagle koń przedostatniego Pia szarpnął się, stanął na tylnych nogach i runął w piasek. Pia wypadł z siodła i od razu zanurzył się w piasku po pas. Wierzchowiec ostatniego z wojowników zatańczył na wąskiej dróżce przednia noga trafiła na piasek i koń z jeźdźcem przewalili się na bok, Pia zamachał rękami i nogami, ale piasek błyskawicznie wciągnął go. Chwilę wystawała tylko jego głowa, potem zniknęła. Malcon i pozostali zamarli na koniach, tylko Fineagon, który miał więcej miejsca na ścieżce zeskoczył na nią i pobiegł do tyłu rozwijając po drodze rzemienie bogo. Konie obu Pia wygramoliły się na ścieżkę i tupały jakby chciały otrząsnąć piasek z kopyt, pierwszy z Pia stał nieruchomo po pierś zanurzony w piachu, drugiego nie było widać. Gdy Fineagon rozwinął bogo i przygotował się do rzutu nagle olbrzymia piaszczysta równina zafalowała, po żółtej powierzchni przewaliło się kilka fal, w miejscach upadku Pia zawirowały słupy pyłu i od razu opadły. Piasek znowu był równy jak przed chwilą, przed upadkiem, jak gdyby nasycił się dwoma ofiarami. Fineagon bezradnie popatrzył na towarzyszy, zwinął bogo i wolno wrócił do swojego konia. Ciężko wspiął się na siodło i jeszcze raz popatrzył do tyłu. Oba konie uspokoiły się i stały bez ruchu, tak samo jak wszyscy. Nieruchomo stała Ziga odwróciwszy tylko łeb, ludzie w siodłach siedzieli nieporuszeni, zaciskając dłonie na rękojeściach mieczy, wypatrując w gładkiej powierzchni piasku jakiejkolwiek zmarszczki. Było cicho.