Выбрать главу

– A co my teraz z nimi zrobimy? – zapytał Hok. – Mamy ich zarżnąć? To już lepiej było od razu użyć łuków.

Powiedział jeszcze coś, ale bardzo cicho tak, że nikt tego nie zrozumiał. Kilka głów opadło ku ziemi. Pashut odchrząknął i uderzył zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń drugiej ręki. Odchrząknął drugi raz i odwrócił się do Fineagona. Westchnął.

– Są straceni? – w jego głosie zabrzmiała gorycz i złość. I nadzieja.

– Nie wiem. Pod koniec zimy tańczono jeszcze raz taniec Hirani. W tym tańcu Władca Lodu stał w kręgu ośmiu ognisk, tak aby jego zwielokrotniony cień padał zawsze pomiędzy dwa ogniska. W te miejsca wbijano ostre kołki, po wbiciu ostatniego, ósmego kołka, Hirani odlatywał w ślad za Sajoggą. Tyle wiem. Powinniśmy chyba… – zawiesił głos.

– Spróbujemy – powiedział twardo Malcon. – Oczywiście, że spróbujemy. Musimy to dla nich zrobić. Spętać konie, zostajemy tu do jutra. I zgromadzić drewno na ogniska. Dużo drewna.

– Musimy poczekać do nocy – powiedział Hok i podrapał się po głowie.

– A po co? Przecież i tak nie będzie cieni, prawda? – Dorn rozejrzał się po zebranych. – Jak może paść cień pomiędzy dwa ogniska.

– Głupiec ze mnie – pokręcił głową Hok. – To znaczy, że możemy spróbować już teraz – zerwał się i nie czekając na potwierdzenie myśli wszedł pomiędzy drzewa.

– Trzymać się parami – półgłosem zawołał Pashut za odchodzącymi Pia.

Malcon przesiadł się, aby nie tracić z oczu obu hirani. Podciągnął kolana i oparł na nich łokcie, brodę ułożył w wygodnej kołysce z rozchylonych dłoni i utkwił spojrzenie w tak niedawno jeszcze towarzyszach walki z Yara a teraz jej sługach. Hirani stali nieruchomo jak dwa posągi ze zniekształconymi głowami, podtrzymywane siecią lin. Malcon usiłował przeniknąć w ich dusze, zrozumieć czym lub kim są teraz, czy tkwią w nich jeszcze okruchy człowieczeństwa, czy też utonęły w zwałach piasku. Nie widział ani wracających zbieraczy drewna, ani Fineagona, który kołkami zaznaczył miejsce, gdzie powinny zapłonąć ogniska i stać hirani. Dopiero dotknięcie dłoni Hoka wyrwało go z zamyślenia.

– Zapalamy – powiedział Hok Loffer i wskazał szerokim gestem osiem stosów drewna oraz hirani stojących pośrodku utworzonego kręgu i Fineagona z pękiem zaostrzonych kołków w zgięciu łokcia.

Gdy Malcon z Hokiem podeszli do kręgu, Fineagon skinął ręką i ośmiu Pia pochyliło się nad małym ogniskiem rozpalonym nieco z boku. Po chwili rozeszli się, każdy przystanął przy jednym ze stosów i po chwili, gdy Fineagon ponownie skinął dłonią, każdy rozpalił swoje ognisko. Chrust, obłamany z suchych drzew, zapłonął prawie nie dymiąc. Fineagon przystanął między dwoma ogniskami, przykucnął i celując tak, by dwójka hirani zasłaniała ognisko naprzeciwko, wbił jeden z trzymanych kołków w ziemię. Hirani stali nieruchomo, Fineagon przeszedł do miejsca między dwoma następnymi ogniskami i powtórzył czynność. Wszyscy zauważyli, że obaj spętani jeńcy poruszyli się niemrawo. Ciche westchnienia ulgi i nadziei wyrwały się z prawie wszystkich piersi. Teraz każdy wbity kołek powodował szarpnięcie hirani, po piątym zaczęli cicho skowytać. Kilku z Pia poruszyło się radośnie, ale Pashut podniósł zaciśniętą pięść i uciszył współplemieńców. Fineagon wbił siódmy i ósmy kołek i przystanął za ostatnimi ogniskami, między którymi nie było jeszcze palika. Zerknął szybko po towarzyszach i dłonią odsunął wszystkich od ognisk, sam przykucnął, po chwili przymierzania przyłożył kołek do ziemi i uderzył zdecydowanie obuchem topora. Chwilę nic się nie działo, potem obaj hirani skręcili się jak z ogromnego bólu, ale bezgłośnie, szarpnęli się potężnie, aż kilka rzemieni trzasnęło z cichym brzęknięciem. Hirani zatoczyli się na uwięzi z kilku bogo i upadli. Jednocześnie wszystkie ogniska przygasły jakby zalane potężną strugą wody, choć nie było ani pary ani dymu, ani syczenia. Ogień zniknął zdmuchnięty niewidzialnym, niewyczuwalnym wiatrem, ale gdy tylko Pashut skoczył w kierunku nieruchomo leżących na ziemi Pia, rozległ się wysoki, głośny zgrzyt i nagłe ze wszystkich wygaszonych stosów buchnął płasko ścieląc się po ziemi, zimny, ciemnoniebieski ogień. Zgrzyt ucichł i tylko niesamowity, kręgami rozchodzący się płomień cicho bulgotał, dźwiękiem tym i kształtem przypominając kręgi na jakiejś niesamowitej wodzie. A gdy wszystkie kręgi połączyły się ze sobą tworząc jedno wielkie koło wokół nieruchomych postaci, coś zacharczało głośno, obrzydliwie, rozległ się głośny jęk i zaraz potem głębokie westchnienie, przeciągłe, mroczne, groźne, obiecujące zemstę. Niebieski ogień zgasł w mgnieniu oka. Fineagon wstrzymując pozostałych podniesioną dłonią, pierwszy zbliżył się do kręgu ognisk, przekroczył jego linię i zatrzymał się nad leżącymi nieruchomo dwiema postaciami. Przykucnął i zerwał worek z głowy jednego z Pia, chwycił go za ramię i odwrócił twarzą do góry, a potem krzyknął:

– Rozpalcie dwa ogniska. Oni są zmarznięci jak po kąpieli w przerębli.

Część zgromadzonych rzuciła się do reszty chrustu, większość podbiegła do Fineagona trzymającego rękę jednego z Pia wyciągniętą do góry.

– Cień! Jest cień – powtarzał stary Pia zaciskając wargi, by nie wypłynął na twarz uśmiech szczęścia. – Są straszliwie zmarznięci i słabi jak dwudniowe kocięta, ale są ludźmi. Trzeba ich położyć między ogniami i nakryć wszystkim co mamy.

– Ugotować świeżej, gorącej tensy – powiedział Pashut do jednego z Pia. – I rozejść się stąd. Gdzie wartownicy? – wrzasnął nagle głośno.

Kilku Pia rzuciło się na wszystkie strony, jeden podbiegł do spętanych koni i zaczął szarpać worki. Sachel z Toulikiem i Pashut z Malconem przenieśli obu nieprzytomnych Pia i ułożyli między płonącymi już ogniskami. Hok poszedł za nimi, ale po kilku krokach zawrócił, podszedł blisko krawędzi piasku, przystanął tuż nad brzegiem, uśmiechnął się szeroko, splunął soczyście w piach i pogroził mu pięścią.

Nigwere i Jo, osłabieni, ale zupełnie przytomni, jednocześnie zażądali dalszej jazdy. Było wcześnie rano, po nocy, podczas której nikt nie położył się spać. Obaj nic nie pamiętali, prócz popłochu koni i uczucia duszenia się po zanurzeniu w piasku. Malcon po naradzie z Pashutem postanowił dać im jeszcze czas na wypoczynek. W dalszą drogę wyruszyli dopiero w południe, a już po trzech godzinach przekonali się jak byli lekkomyślni nie rozsyłając zwiadowców – drzewa nagle zgęstniały, zasłoniły ciężkie niebo nad głową, ale po kilkuset krokach las urwał się nagle. Zaskoczeni przystanęli pod koronami ostatnich drzew, widząc tak blisko ostatniego biwaku jezioro i zamek Lippysa.

Ciemna, prawie czarna woda leniwie, tłusto przewalała się w olbrzymiej niecce. Środek jeziora zajmowała wyspa otoczona gęstą kamienną palisadą z ostrych kołków sterczących gęsto jak szpilki jeżaka. Za kamiennymi kolcami widniały baniaste kopuły budynków tworzących bastion Lippysa. Pashut odesłał Pia głębiej za drzewa, a sarn z Malconem i Hokiem podczołgał się do ostatnich drzew. Spoza ich pni obejrzeli dokładnie jezioro i ogrodzenie. Nie zauważyli w nim żadnego przejścia, bramy czy nawet furtki. W końcu zniecierpliwiony Hok syknął i gestami zaproponował wycofanie się. Gdy zebrali się wszyscy, zabrał głos pierwszy: