Выбрать главу

Chalis, stojący bliżej rozżarzonej skały z dzbanem W ręku, odwrócił się i uśmiechnął lekko. Był to spokojny, przeważnie milczący Pia, na twarzy którego nigdy, aż do tej chwili, nie widziano uśmiechu, ale teraz, gdy jako najlepszy wśród Pia wypalacz skał, pilnował żaru, gdy wreszcie jego umiejętności stały się potrzebne i gdy Hok po raz piąty czy szósty zadał to samo pytanie, słaba oznaka wesołości rozchyliła jego wargi.

– Najprędzej jutro rano – powiedział i odwrócił się plecami do Hoka.

Przesunął się wzdłuż pasa topniejącej skały oszczędnym, dokładnym ruchem sypnął proszkiem w ogień. Hok westchnął i pokręcił głową. Rozejrzał się szukając kogoś, z kim mógłby porozmawiać, podzielić się obawami, ale zobaczył, że pozostali spokojnie poruszają się po kryjówce nie zwracając uwagi na wypalaną skałę. Hok już wcześniej zauważył, że ufają całkowicie umiejętnościom Chalisa, czasem któryś z nich podchodził do ogniomistrza, zamieniał kilka zdań i odchodzić. Tylko raz Pashut i raz Fineagon podeszli do skały i po przyłożeniu do niej dłoni zamierali na kilka chwil, by potem, po skinięciu głową, po dwóch, trzech słowach, odejść.

Większość Pia zajętych była przy koniach zmęczonych kilkudniową podróżą, snem bez ściągania siodeł i osłabionych skąpym pożywieniem. W tej dziedzinie Hok był największym znawcą i chętnie dzielił swą wiedzę z Pia. Pokazał jak opatrzyć rany od kłujących traw, przez które kilka razy jechali, nauczył jak dbać o otarte od siodeł grzbiety i rany po zaciągniętych bez wyczucia popręgach. Ale w ciągu dwóch dni od chwili, gdy plama mroku na brzegu bajowa pochłonęła Malcona, konie zostały podkarmione ziarnem i trawą rwaną rękami między zmierzchem i nocą; nie były to zbyt duże porcje, ale przecież konie nie pracowały, a ich rany goiły się świetnie pod okiem Jo, Sachela i Fineagona.

Hok rozejrzał się po kryjówce w poszukiwaniu zajęcia dla siebie. Ścisnął nos palcami i dmuchnął mocno, aż poczuł ból w uszach – jednostajny szum wody dawał złudzenie przytępienia słuchu – a potem westchnąwszy jeszcze raz podszedł do swojego posłania tuż przy wylocie – nie wstydził się swych obaw i gdy zaczęło się palenie skały przeniósł swoją skórę bliżej wyjścia – i położył się wygodnie na plecach. Podłożył dłonie pod głowę i z oczami utkwionymi w kamiennym sklepieniu nad głową wsłuchiwał się w monotonny szum wodospadu. Myśli leniwie przepływały przez głowę ukołysane szmerem wody, kilka razy na dłużej przymknął powieki, aż za którymś razem nie otworzył ich i zapadł w sen.

Obudziło go krótkie parsknięcie Lita. Dotychczas wszystkie konie jakby świadome niebezpieczeństwa milczały, więc Hok poderwał się na równe nogi i od razu wyszarpując miecz Tiuruga z pochwy. Zbliżał się do niego Pashut i widząc napięcie w twarzy Hoka uspokajająco uniósł do góry rękę.

– Zbieramy się – powiedział cicho. – Już czas.

Hok rozejrzał się po kryjówce. Wszyscy Pia byli już gotowi do wyjścia, konie, z wyjątkiem Lita, który nie dopuszczał do siebie nikogo prócz Hoka, były osiodłane, worki spakowane. Hok spojrzał z wyrzutem na Pashuta i rzucił się do pakowania swojego posłania i siodłania Lita. Chwilę później chwycił wodze i poprowadził konia ku wyjściu. Większość wierzchowców była już wyprowadzona, w jaskini został tylko Chalis i Pashut. Wódz Pia gestem wskazał Hokowi wyjście i nie zwracając nań więcej uwagi podszedł w ślad za Chalisem do głębokiej ognistej szczeliny w skale. Hok nie czekał, tylko poprowadził Lita między zaroślami na łąkę. Gdy wkraczając pomiędzy zielone gałęzie odwrócił się na moment zobaczył jak Chalis i Pashut szerokimi gestami sypią ognisty proszek w smugę żaru wżartego w skałę. Światło uderzyło w oczy. Jeźdźcy i konie zgrupowali się jakieś dwadzieścia kroków od ostatniej kępy krzewów zasłaniających wejście do schronienia. Hok podszedł do Fineagona. Rozejrzał się dookoła, ale widząc, że kilku z Pia pełni wartę w dość znacznej odległości, że wystawiono ubezpieczenie przetarł łzawiące oczy i obejrzał się na kępę zieleni, za którą zostali dwaj Pia.

– Tu jesteśmy bezpieczni?

Fineagon chwilę patrzył również na skalny kołnierz i przewalającą się przezeń wodę.

– Na pewno. – Odpowiedział krótko, ale widząc, za wątpliwości Hoka nie rozwiał, dodał: – Woda przeleje się tylko przez wyrwę, może trochę pójdzie bokiem, ale nie sądzę. To nie jest trudne zadanie.

Hok popatrzył na starego i nagle pewna myśl szarpnęła nim.

– Trzymaj konia! – powiedział i wyciągnął wodze w stronę patriarchy Pia. – Albo nie – cofnął rękę przypominając sobie że Lit nie będzie słuchał nikogo. Niecierpliwym gestem przywołał stojącego najbliżej Jo. – Biegnij po Pashuta, niech szybko przyjdzie tu – powiedział, gdy Pia zostawiając wodze Sachelowi zbliżył się do niego.

– Wymyśliłeś coś? – zapytał Fineagon.

– Chyba tak, poczekaj niech przyjdzie Pashut. Wódz Pia z lekko zmarszczonymi brwiami szybkim krokiem podszedł do nich.

– Co się stało?

– Moglibyśmy przy pomocy waszego proszku zaatakować te stwory w wodzie albo nawet zamek Lippysa.

Pashut zmarszczył brwi i oderwał na chwilę wzrok od Hoka, spoglądając na Fineagona.

– Jak?

– Przywiązać woreczki z podpalonym proszkiem do strzał i gdy zejdzie woda strzelać nimi. Gdy strzała wbije się w ciało takiego…

– Rozumiem! – przerwał Pashut i zmarszczka zniknęła z jego czoła. – To im się nie spodoba!

Klepnął Hoka w ramię, aż Enda mało nie upadł, szybko wydał odpowiednie rozkazy Pia i sam odwrócił się, by wrócić do jaskini, ale w tej samej chwili Chalis wysunął się z gęstwiny krzaków i Pashut zatrzymał się po zrobieniu dwóch kroków. Chalis podszedł bliżej i kiwnął głową.

– Już niedługo – powiedział.

Pashut rozejrzał się po Pia i krzyknął głośno, jakby znajdował się u siebie w jaskini:

– Gotowi? – a gdy Pia, drący skóry na niewielkie kawałki odkrzyknęli wesoło, dodał: – No to: na konie! I najkrótszą drogą na brzeg.

Dosiedli koni i ruszyli, gdy z tyłu rozległ się stłumiony huk i potężne pacnięcie. Wszyscy odwrócili się, ale zobaczyli tylko dużą falę pyłu wodnego wzbijającą się w powietrze. Kopyta koni zadudniły głośno, gdy wypadli na ubity brzeg bajora. Świeżo odsłonięte dno przy brzegu wskazywało ile już ubyło wody w ciągu kilku chwil. Ubywała w oczach, ale nikt nie przyglądał się pędzącej w jednym kierunku wodzie. Kilku Pia rozrzuciło po ziemi podarte na małe kawałki skóry i gorączkowo sypało w nie po garstce ogniowego proszku, puszczone samopas konie rozbiegły się zdenerwowane krzątaniną i smrodem bijącym z osuszanego jeziora. Gorączkowo przygotowywano łuki i strzały. Nigwere wykrzesał ogień i na klepisku rozpalał sporą kupkę ognistego proszku. Gdy Hok naciągnął cięciwę i spojrzał na błyszczącą od błota nieckę, kotłowało się w niej pięć czy sześć olbrzymich ubłoconych cielsk. Czasem spod warstwy szlamu błyskały sine kawałki ciał. Stwory były olbrzymie, większe od sporej skały, przypominały olbrzymie worki wypełnione twardą substancją i wyposażone w kilkanaście krótszych i dłuższych macek. Zgrupowały się tam, gdzie była jeszcze woda gęsta od rozbełtanego mułu, kipiała pod uderzeniami ich wici, wysokie fontanny błota wzbijały się w górę, czasem gruba struga błotnistej mazi wypluwana przez któregoś ze stworów ze świstem przelatywała nad błotnistym dnem i z głośnym chlupotem uderzała w warstwę błota. Nigwere nabrał na koniec noża drobinę dymiącego już proszku i podbiegł do rozłożonych płatów skóry, strząsnął odrobinę na kupki proszku. Inni Pia szybko zawiązywali je i przywiązywali do strzał. Hok rozepchnął niecierpliwie Pia i wyrwał z ręki pierwszą gotową strzałę. Założył ją na cięciwę i przysunął się jak najbliżej brzegu niecki. Wycelował w najbliższego stwora i wypuścił strzałę. Poszybowała i wbiła się w grzbiet rzucającego się w błocie olbrzyma. Jego ruchy nie zmieniły się ani na jotę, tak samo bezładnie miotał się i bulgotał. Hok chwilę przyglądał się cielsku, ale gdy zrozumiał, że sama strzała znaczy dla zaskoczonego ubytkiem wody potwora tyle co dla niego znaczyło by ukąszenie komara, pobiegł do grupki Pia, gdzie czekały już następne strzały. Po chwili dziesięciu łuczników prawie bez przerwy dziurawiło powietrze strzałami uzbrojonymi w żarzące się sakiewki. Nie wszystkie sięgały celu. Nierówno obciążone strzały skręcały w powietrzu, przy tym strzelali Pia, którzy niewiele mieli okazji do ćwiczeń w swoich jaskiniach, ale chyba wszystkie stwory oznaczone już były małymi strużkami dymu, zresztą błoto nie gasiło ognia, więc nawet gdy strzała padała obok potwora, to miotając się w błocie prędzej czy później trafiał on i tak na kupę żaru. Nad bajoro wzbiły się niskie dudniące ryki. Pashut musiał skierować kilku Pia, by wyłapali i przytrzymali konie płoszące się coraz bardziej. Po niedługiej chwili chrapliwe ryki ofiar celnych strzał wzmogły się uniemożliwiając rozmowy. Podnieceni Pia i Holk wypuszczali wciąż nowe strzały w największe zwierzęta jakie dotychczas w życiu widzieli i dopiero Fineagon podchodząc po kolei do strzelców i krzycząc im do ucha skierował ich ogień na kopuły schronienia Lippysa. Odległość była jednak zbyt znaczna i tylko kilka z kilkudziesięciu strzał przeleciało nad kamienną palisadą i małymi smużkami dymu oznaczyło spełnienie zadania. Potworne ryki ścichły nieco, jeden z gigantów uderzając potężnymi ramionami skruszył kilka kamiennych szpil sterczących na brzegu wyspy Lippysa, co Pia przywitali głośnymi, radosnymi okrzykami. Skończyły się woreczki z proszkiem, Hok cofnął się od brzegu, by przemyśleć z Pashutem jak teraz przedostać się na wyspę. Obejrzał się, nie widząc Pia obok siebie, nagle krzyknął głośno i wskazał ręką na wyspę. Wszyscy wbili spojrzenie w samotną postać w purpurowym ubraniu, która jak mały czerwony kwiat wykwitła między pozbawionymi gałęzi pniami kamiennych drzew.