Postać przystanęła na wysokim brzegu i chwilę nie poruszała się. Potem wzniosła obie dłonie ku górze i nagłe zniknęła.
Hok głęboko wciągnął powietrze i wstrzymał oddech, odwrócił się i rozejrzał po stojących nieruchomo Pia.
– To nie był Malcon – powiedział i cisnął z całej siły łukiem o ziemię.
– Nie. To musiał być Lippys – zgrzytnął zębami Pashut.
– Malcon nie żyje! – krzyknął ktoś z tyłu. – Musiał…
– Głupstwa gadasz! – podniósł rękę do góry Fineagon i choć nie mówił głośno ani się nie odwracał, wystraszony Pia umilkł. – Gdyby nie żył, Lippys nie uciekałby z zamku.
W tej samej chwili, w tym samym miejscu co poprzednio, pokazała się druga mała sylwetka. Przystanęła. Widzieli wyraźnie jak porusza głową. W prawej dłoni mocnym żółtym światłem błyszczał Gaed. Malcon podniósł do góry lewą rękę i wykonał nią jakiś ruch, ale zaraz szarpnął się i upadł do tyłu.
Po pierwszym łagodnym szarpnięciu przyszło następne, dużo mocniejsze i dłużej trwające. Coś niewidzialnego nadspodziewanie łagodnie pociągnęło Ma-Na, a gdy zaskoczony Malcon szarpnął prawie z całej siły, opór ustał i Dorn upadł do tyłu. Zerwał się na równe nogi, wściekły, a Magiczny Łańcuch wyciągnął się w kierunku bajora – zawisł w powietrzu, wyprostowany jak kij Malcon nie poczuł żadnego szarpnięcia. Trzymał mocno Ma-Na, ale stracił pewność, że to niewidzialny Lippys usiłuje zabrać mu broń. Przypomniał sobie strach Maga przed Gaedem, którego nie odważył się nawet dotknąć, przypomniał sobie nagłe zaskoczenie Maga, gdy uderzył pięścią w stół słysząc, że Jogas jest zdrajcą, bo przecież uderzył wtedy w blat prawą ręką, pamiętał to dobrze, tylko że rozwścieczony nie zwrócił uwagi na złamanie czaru Maga. A więc przed Lippysem nie jest bezbronny, to raczej Mag powinien się go bać. I boi się. Ucieka! To nie on ciągnie Ma-Na. Malcon szybko podniósł rękę z łańcuszkiem w górę i mocno zakręcił, a potem wypuścił z ręki nie dbając o cel. Ma-Na wyleciał w kierunku zamku Lippysa, ale od razu skręcił i przyspieszając – Malcon widział to wyraźnie – poszybował w stronę bajora, w którym niemrawo, agonalnie poruszało się kilka olbrzymich cielsk sług Maga. Cienki, srebrny wężyk łańcuszka opadł niżej i nagle tuż nad powierzchnią błota, zaczepił się o coś jednym końcem, zawinął się wokół czegoś niewidzialnego.
Malcon szybko rozejrzał się i korzystając z kilku występów na skale opuścił się na dno niecki i wszedł w cuchnące błocko. Śmierdząca maź mlaskając połknęła najpierw jego stopy, potem, po kilku krokach łakomie podniosła się do kolan. Malcon nie zwracał na to uwagi, brnął najszybciej jak mógł w stronę poruszającej się wolno spirali z łańcucha owiniętej na czymś bezkształtnym i niewidzialnym. Znajdował się o dziesięć kroków od celu gdy nad niecką jeziora rozległ się przeraźliwy pisk. Wysoki, wibrujący zgrzyt narastał aż do bólu, Malcon wzdrygnął się, ale nie zaprzestał posuwać się w stronę spętanego przez Ma-Na Lippysa. Gdy dotarł na odległość dwóch kroków, trząsł się cały i spluwał gęstą śliną, z trudnością powstrzymując się od torsji. Nie starał się wymierzyć dokładnie czy uderzyć specjalnie mocno, po prostu ciął w marszu przestrzeń między zwojami łańcuszka marząc tylko o jednym – by ustał ten przeraźliwy świst, który rwał mu ciało na kawały, który znalazł swe miejsce w jego wnętrzu i szalał tam, jak zwierzę, które nie zauważa otwartych drzwi klatki, biegając na podłodze i skacząc po ścianach.
Miecz ciężko utknął w słupie powietrza owiniętego Ma-Na, jak w bryle gliny. Malcon tracąc prawie przytomność wyrwał go i uderzył jeszcze raz. Gwizd zapulsował, ustał, pojawił się znowu, ale dużo cichszy. Malcon Dorn, król Laberi uderzył jeszcze raz i jeszcze. Osunął się na kolana i ciężko dysząc, trzęsąc się, patrzył na purpurowy kłąb wibrujący z suchym szelestem w spirali Magicznego Łańcucha. Słyszał ten szelest wyraźnie, jakby to był jedyny dźwięk na ziemi, choć docierał do niego chlupot błota, bulgot zdychających potworów i krzyki z brzegu, ale ważny był tylko szelest. Podniósł się i choć fetor błota dusił i palił w gardle, odetchnął głęboko i wykrzywiając twarz z wysiłku uderzył z całej siły w gęstą czerwoną mgłę spętaną łańcuchem. Potężny podmuch zwalił go z nóg, uderzając boleśnie błotem w twarz, na chwilę wszystko przesłoniła czerwień, jakby pękł ogromny wór z krwią i świat. A potem zrobiło się cicho.
Malcon wstał i wypluł błoto, przetarł rękawem kaftana twarz. Fala radości zalała go, poczuł ogromną siłę wypełniającą całe jego ciało, wydawało mu się, że gdyby tylko chciał, mógłby ramieniem przesunąć górę, oddechem wywołać sztorm na morzu. Uniósł w górę rękę i patrząc na niespokojnie biegające po brzegu małe postacie towarzyszy krzyknął z całej siły. Gaed w jego ręku wydłużył się dwukrotnie i promieniował mocnym, czerwonym światłem.
10.
Oba udźce zostały pożarte w mgnieniu oka, pozbawieni dłuższy czas gorącego mięsa przyjaciele otarli wargi z tłuszczu i wzdychali zadowoleni. Samotna sarna wczesnym rankiem wpadła do obozowiska i zanim ktokolwiek zdążył krzyknąć, upadła trafiona celną strzałą Hoka. Myśliwy był bardzo z siebie zadowolony, a pozostali – choć część miała mu za złe zabicie jedynego jak dotychczas „normalnego” zwierzęcia w Yara – przyłączyli się ze swoimi uśmiechami, gdy polankę wypełnił zapach pieczonej sarniny.
– Mniam! – głośno mlasnął Pashut. – Obyś nigdy nie trafiał gorzej – zmrużonymi oczami patrzył na Hoka leżącego na trawie tam, gdzie zwalił się po ostatnim kęsie wspaniale przyrumienionego mięsa.