– Myślę, że powinniśmy już ruszać – wstając, Malcon stracił równowagę i musiał podeprzeć się ręką. – Możemy wychwalać Hoka siedząc w siodłach.
– A nie spadniesz? – zmrużył oko Hok i lekko skinął głową w stronę Malcona. – Ledwo się poruszasz.
W końcu to było pierwsze świeże mięso od miesiąca. Ale teraz musimy ruszać. Sądzę, że trzeba się śpieszyć. Nie chcę czekać, aż Zacamel obudzi się. Lippys coś mówił, że on ciągle śpi, opowiadałem wam przecież.
Nikt już nie siedział. Pashut gestami nakazał ugaszenie ogniska i osiodłanie koni, małe obozowisko wyrwało się z miłego bezruchu, przekształciło w ruchliwy kłębek ludzi i koni – Malcon poprawił ubranie.
– Może to jest nasza szansa – dokończył.
Chwilę później pędzili galopem na północny zachód, gdzie miała znajdować się twierdza Zacamela. Kierowali się mapą Hoka; od dwóch dni, po spaleniu ponurej siedziby Lippysa, jechali szybko w stronę niewysokich gór coraz wyraźniej widniejących na horyzoncie. Gdzieś za tym niewielkim masywem miał spać Zacamel, najpotężniejszy Mag Yara, najważniejsza część istoty zwanej Doculotem, którą musieli zniszczyć. Malcon przez cały czas po zwycięstwie nad Lippysem, podczas gdy cała reszta szalała z radości, myślał o Zacamelu. Dręczyła go myśl, że nie ma najmniejszego pojęcia jak należy walczyć z ostatnim Magiem – o ile Mezar był tylko pachołkiem Magów i w walce z nim pomagała mu Ogiana, a Lippys z kolei był zbyt słaby, by przeciwstawić się Gaedowi, to w przypadku Zacamela nie można było liczyć na jego słabość ani na to, że Gaed sam pokona Maga. Jakieś przeczucie, pozostałe po rozmowie z Jogasem i Ogianą, mówiło mu, że tym razem spotka się z czymś, co nie ma odpowiednika nawet w Yara, będzie to coś tak odmiennego, że wszelkie dotychczasowe sposoby walki staną się zupełnie nieprzydatne, ale prócz tego przeczucia nie miał żadnej wskazówki. Tylko ten pęd, żądza szybkości, pośpiechu. Przez dwa dni od walki z Lippysem przebyli więcej niż połowę tego, co przejechali w czasie poprzednich dwóch kwadr. Dwa dni spędzili w siodle, krótko tylko popasając w ciągu dnia, a i to tylko ze względu na konie. Potem Malcon dosiadał Hombeta i poprzedzany przez Zigę gnał do przodu. Tylko Lit mógł go dogonić, reszta jeźdźców zostawała z wolna z tyłu, aż Hok doganiał Malcona i powstrzymywał galop. Niezadowolony Malcon ściągał wodze, zwalniał i czekał, ale po chwili rozpędzał swojego wierzchowca i historia powtarzała się.
Teraz też – zanim ostatni z Pia wskoczył na siodło Malcon już pędził w stronę gór, Hok odczekał chwilę i pognał za nim.
Słońce zaczęło już staczać się z niewidzialnej górki, którą zdobywało pracowicie od świtu. Nawet Hombet i Lit były zmęczone, wierzchowce Pia, nie tak dobre i przy tym zastałe w stajni Mezara, zostały daleko z tyłu. Malcon obejrzał się po raz pierwszy dopiero wtedy, gdy góry wydawały się być w zasięgu ręki. Zniecierpliwiony powolnością mezarowych koni uderzył się pięścią w kolano, ale zwolnił i Hombet poszedł stępa. Hok zatrzymał się i czekał na resztę, a Malcon nadal posuwał się w stronę górek czy skalistych wzgórz, rozglądając się na wszystkie strony. Hok widział jak pochylił się do wilczycy i powiedział coś, a potem gestem wskazał wzgórza przed sobą. Ziga podbiegła przodem, natomiast Malcon zatrzymał Hombeta i zeskoczył z siodła, koń pochylił łeb ku wątłym źdźbłom trawy, a jeździec oparł dłonie na biodrach i wychylił się mocno do tyłu prostując plecy. Hok wolno podjechał do Malcona i również zeskoczył z konia. Malcon oderwał jedną rękę i wskazał wąską przełęcz wbijającą się w skaliste wzgórza. Tamtędy zamierzał przejechać. Hok mruknął na znak że rozumie i usiadł na kępce trawy.
– Wolałbym jechać inną drogą – powiedział wsadzając źdźbło w usta. – Nie ufam tu żadnym wygodnym szlakom.
– Ja też, ale pojedziemy właśnie tędy – Malcon podszedł do Hombeta i popuścił mu popręg. – Nie znamy żadnej innej drogi, nie chcę tracić czasu na objazd tych górek, ciągną się daleko, a i tak nie wiemy, czy jest jakieś inne przejście.
– Chcesz tu popasać? – Hok zatoczył ręką koło. Malcon pokręcił głową i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem okolicę; jak prawie wszędzie rosły tu pojedyncze drzewa oddalone znacznie od siebie, ale było też kilka uschniętych, czego wcześniej nie widzieli, trawa była wątła i blada, w dodatku było jej mało.
– Nie. Odpoczniemy tylko chwilę i pojedziemy dalej – powiedział głośno Malcon, aby usłyszał go także Pashut, który właśnie podjechał, zły na swojego konia, który nic mógł utrzymać tempa Hombeta. – Chodź – Malcon trącił w ramię Hoka – przygotujemy gałęzie na pochodnie.
Podeszli razem do najbliższego suchego drzewa. Był to potężny stary brodeń, jeden z większych jakie Malcon w życiu widział. Konary rosły gęsto prawie do ziemi, bez trudu wyłamali kilkanaście długich, prostych gałęzi, twardych, ale suchych. Malcon zebrał je w duży pęk i ruszył z powrotem, ale, widząc że Hok przygląda się z ciekawością drzewu, zatrzymał się.
– Co tam? – zawołał.
– Dziwne – Hok poruszał wargami i splunął na ziemię. – Nie ma żadnych uszkodzeń, gleba taka sama jak wszędzie, a inne drzewa są zielone – obszedł gruby pień dookoła i skierował się w stronę Malcona.
– Nie wszystkie – Malcon wskazał brodą kilka innych uschniętych drzew.
– Widzę, ale to niczego nie wyjaśnia. Widziałeś liście?
– No… widziałem. Też uschnięte. Albo zwarzone przez mróz.
– To dlaczego inne nie są zwarzone? Co to za mróz, że jedne drzewa ścina, a inne nie?
– Nie wiem. Czy to ważne? – podeszli już do reszty i Malcon rzucił gałęzie.
– Może nie, może tak. Tu wszystko może mieć swoje znaczenie.
Słońce dolnym brzegiem tarczy dotykało już szczytu góry, gdy wypoczęci, zaopatrzeni w pochodnie zrobione z gałęzi, których końce zakończone były kulami ze smoły drzewnej wymieszanej z ognistym proszkiem, ruszyli naturalnym żlebem przecinającym pasmo gór. Malcon zatrzymał się na chwilę i obejrzał do tyłu.
– Trzymajcie się z dala od drzew – wskazał rosnące na brzegu naturalnej drogi, tylko po jednej stronie, drzewa. – Mogą na nich siedzieć jakieś świństwa – nie dodał, że same drzewa wyglądały jak posadzone umyślnie i to go niepokoiło.
Jechali parami. Ziga wyprzedzała Malcona i Pashuta, za nimi posuwał się Hok z Jo i reszta. W każdej porze jeden z jeźdźców trzymał w ręku łuk, dłoń drugiego spoczywała na rękojeści miecza. Droga wiła się naśladując skręty jakiegoś olbrzymiego węża, widzieli przed sobą tylko mały jej skrawek, zakręty były tak ostre, że czasami gubili się na chwilę z oczu i wtedy konie same zbliżały się do siebie. Ich kopyta prawie bezgłośnie zapadały się w podłoże, choć wyglądało na ubitą twardą glinę, ale gdy Pashut wychylił się i końcem łuku dźgnął ziemię okazało się, że jadą po jakimś dziwnym, szarorudym pyle, tak ciężkim, że zupełnie nie wzbijał się w powietrze. Ziga trzymała pysk wysoko, jakby się bała, że miał może jej wpaść do nozdrzy. Po kilku zakrętach wjechali w mrok i wtedy jadący na końcu Sachel podał do przodu swoją płonącą pochodnię i w każdej parze jeden z jeźdźców odpalił swoją żagiew. Drugi był gotów do odparcia ataku.
– Widzisz te iskierki? – Pashut wyżej uniósł pochodnię i pochylił ją w stronę zbocza wskazując Malconowi kierunek.
– Tak. Po mojej stronie też błyskają, albo to jakieś świetliki siedzące na skałach, albo jakieś kamyki odbijające światło…
– Albo oczka jakichś…
– Daj spokój. To coś odbija światło naszych pochodni.