Chalis skinął głową patrząc na wodza i zerknął na Malcona. Król Laberi poprawił ułożenie prawej ręki na piersi i sapnął.
– Teraz sprawa, co do której mam najwięcej wątpliwości: jak wytrząsnąć Maga z jego legowiska? Mamy do wyboru dwie rzeczy: Gaed i Ma-Na. Możemy uderzyć mieczem w jego kokon, a Ma-Na spętać to ostatnie drzewo na jego drodze albo odwrotnie – Ma-Na zaatakować Mleczny Pierścień, a Gaedem ściąć drzewo. Wydaje mi się, że trzeba spróbować drugiego sposobu: boję się, że gdy Zacamel zrozumie na czym polega nasza pułapka może w jakiś sposób wyrwać się z drzewa. Co wy na to?
– Jasne – Hok poderwał się i ukląkł. – To pewniejsze. Idę przygotować Lita – wstał i poklepał się po piersi.
– Zaraz! Dokąd? – Malcon podparł się zdrową ręką o ziemię i wstał.
– Jak to? Zaatakuję Zacarnela – Hok wzruszył ramionami zdziwiony pytaniem Malcona. I wyjaśnił szybko: – Musi to zrobić ktoś na szybkim koniu, a więc może tylko Lit. A nikt prócz mnie na nim nie pojedzie.
Malcon rozejrzał się po zebranych i prychnął:
– Nikt się nie sprzeciwia, Dobrze, przygotuj się. A wy – popatrzył na Pashuta – zmieszajcie ten swój diabelski proszek. Jeśli znowu spisze się tak jak poprzednim razem… – przestąpił z nogi na nogę, skrzywił się. Pashut zrozumiał, że działanie mieszanki wina z proszkiem ustępuje.
Podniósł się również. Poderwali się pozostali Pia, dwaj porozumiawszy się z wodzem spojrzeniem odeszli do worków i przykucnęli przy nich. Pia chwilę przyglądał się Malconowi.
– Powinieneś odpocząć. Dobrze się czujesz? – zapytał.
Malcon szeroko uśmiechnął się, kładąc rękę na ramieniu wodza. Pociągnął go za sobą w kierunku najbliższego drzewa.
– Nie czuję się dobrze – powiedział cicho. – Jestem słaby jak kijanka. Boję się jak dziecko pierwszej wyprawy do piwnicy. Od środka trzęsie mnie gorączka i strach, chce mi się płakać i śmiać jednocześnie. Może wariuję? – niespodziewanie mocnym ruchem odwrócił Pashuta twarzą do siebie i spojrzał w oczy. Pia przymknął oczy i pokręcił głową.
– Nie, Malconie. Jesteś po prostu bardzo zmęczony. Podjąłeś się zadania, które przekracza twoje siły, przekracza siły każdego z ludzi, więc nie dziw się, że cię spala. Czy choć jedną noc przespałeś spokojnie? Czy choć raz zjadłeś posiłek bez oglądania się na boki? Czy choć przez chwilę nie myślałeś o tym, że być może za moment nie będzie cię wśród żywych? Pijemy złą wodę, oddychamy zgniłem powietrzem. Nie zauważyłeś, że wszyscy dorobiliśmy się kilku nowych dziurek w pasach? Popatrz na żebra koni – kciukiem wskazał za siebie, ale Malcon nie obejrzał się, łapczywie chwytał słowa Pashuta, sycił się nimi, przywracały mu wiarę w siebie i w przyszłość.
Zachwiał się lekko i skurcz bólu przemknął mu przez twarz. Pia objął go ramieniem i zmusił, by usiadł, a potem delikatnie ułożył pod drzewem.
– Musimy odpocząć. Nabierz sił, niedługo wróci Fineagon i wtedy musimy zacząć działać – masz rację, że nie możemy już zwlekać. Jutro będzie nas mniej, a sił nikomu nie przybędzie. Niech się stanie, co ma być.
– Powiedz mi jak zginął Oopol i Jo – poprosił Malcon.
– Powiem ci jutro? Masz jeszcze trochę tego proszku?
– Tak.
– Zażyjesz później?
– Tak.
– No to dobrze. Spróbuj się zdrzemnąć. Obudzę cię, gdy wszystko będzie gotowe.
Hok podjechał wolno do krawędzi niecki. Lit parsknął cicho i zastrzygł uszami, jeździec wyczul łydkami napięte mięśnie wierzchowca. Przełożył wodze do lewej ręki i poklepał szyję Lita.
– Spookój… spookój – powiedział cicho. – Doobry konik, doobry. Botto kari – dodał w języku Enda. – Mine botto kari. Eje? – cmoknął i posłuszny koń przysunął się tak blisko, że teraz każde stąpnięcie musiałoby zakończyć się upadkiem w dół. Fale lekkiego drżenia raz po raz przebiegały jego skórę.
Hok wolno odwrócił się i spojrzał do tyłu. Niebo nad górami było czyste. Sięgnął w zanadrze i wyjął starannie wybraną wcześniej strzałę z owiniętym tuż za grotem Ma-Na. Obejrzał się jeszcze raz i szybko wrócił spojrzeniem do Mlecznego Pierścienia. Zobaczył smugę dymu nad górami, strzała z małym woreczkiem proszku Pia przeleciała, zanim ją zauważył, ale dym pozostał. Hok założył strzałę na cięciwę i oblizał wargi.
– Przeklinam cię – powiedział cicho. – W imieniu Enda bez ziemi, Pia bez nieba nad głową, Tiurugów bez uśmiechu na ustach. Za cierpienia dzieci, za krzywdy kobiet, za męczarnie mężczyzn. Za podłość, zło i okrucieństwo. Ty…! – splunął z całej siły w nieckę.
Naprężył łuk, chwilę mierzył. Brzęknęła zwolniona cięciwa i krótko Zafurkotała strzała rozpoczynając lot w kierunku kuli Zacamela. Hok delikatnie pociągnął lewą wodzę trącając jednocześnie Lita piętami i odjechał od brzegu niecki, ale już po kilku krokach nie wytrzymał i – wbrew umowie – zatrzymał się. Zerknął do tyłu. Mleczny Pierścień tkwił nieruchomo w niecce, oświetlony od środka jasną poświatą i nagle, bez żadnego dźwięku, zamigotał, zawirował błyskawicznie zmieniając kolor na czarny i wyciągając się ku górze. W mgnieniu oka na miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą jaśniał olbrzymi krąg utworzył się ciemny, prawie czarny stożek sięgający nieba. Drobnym werblem zadrżała ziemia i Lit przysiadł na zadzie. Hok ściągnął wodze i z trudem przełykając ślinę usiłował opanować konia. Stożek zwinął się nagle w ogromny nieforemny kłąb, ale od razu powstała z niego gigantyczna wyrazista twarz. Była to twarz człowieka, jeśli można tak określić twarz wielkości wysokiej góry, poszczególne rysy nie odbiegały do widoku normalnej Ludzkiej twarzy, tylko oczy… Spojrzenie…
Hok poczuł, że włosy aż boleśnie jeżą mu się na głowie. Pełne kłującej nienawiści oczy wbiły się w niego jak dwa miecze, błotnista, śliska nienawiść uderzyła ogromną maczugą. Hok zajęczał pod spojrzeniem i, czując że całe wnętrze rozrywa mu potworny ból, przełamując bezwład rąk, szarpnął jeszcze raz wodze. Koń, chrypiąc ze strachu, z wytrzeszczonymi z wysiłku oczami, przykuty do miejsca wzrokiem Maga zachwiał się i zrobił kilka nierównych kroków w kierunku niecki. Hok jęknął. Zawył z wściekłości i bólu.
– Gonaah… – wychrypiał. – Lit…
Lit zadrżał, ale Hok nie usłyszał tego rżenia, od twarzy Maga dobiegało go dudnienie, niskie, tępe, głuche, zatykające uszy jak gęste, zimne błoto. Koń szarpnął się i nagle prawie przewracając, zawrócił w miejscu i na uginających kolanach ruszył w kierunku gór. Dudnienie z tyłu nabierało mocy, stawało się coraz szybsze, Hok wrzasnął jeszcze raz i jeszcze. Lit spłynął pianą, ale oddalał się od niecki. Loffer wychrypiał pierwsze słowa bojowej pieśni Enda, rozrywając płuca na strzępy wykrzykiwał słowa, których od kilkunastu pokoleń nikt już nie śpiewał, widział duże krople krwi spadające na szyję wierzchowca, kołysał się w siodle, chwilami ciemność przesłaniała widok, a potem jasność dnia wypalała oczy. Zobaczył swoją dłoń z zaciśniętymi na łuku palcami. Zdołał rozewrzeć skostniałe palce i rzucić łuk, spazmatycznym gestem wyszarpnął miecz i uderzył ostrzem w zad Lita. Koń szarpnął i skoczył do przodu, ból zmusił go do wysiłku i Hok poczuł raczej niż zobaczył, że Lit nierównymi skokami oddala się coraz bardziej od Maga. Mroczne dudnienie przeszło w szybki warkot, ale i człowiek, i koń jakby strząsnęli z siebie część mocy Maga. Lit, chrypiąc straszliwie, pędził już mijając pierwsze drzewa na wylocie drogi. Hok, nie przestając śpiewać, obejrzał się za siebie.
Twarz Maga górująca dotychczas nad szczytami otaczającymi kotlinę rozbłysła niebieskim światłem i wybuchła tysiącami iskier kłujących oczy niesamowicie jasnym światłem. Wisiały chwilę nieruchomo, i nagle, na jakiś sygnał, skupiły się w jedną czarną smugę i runęły śladem Hoka. Czarna błyskawica dotarła do podnóża gór i gdy Hok zrozumiał, że to właśnie są jego ostatnie chwile, smuga czerni dopadła pierwszego drzewa i zniknęła w jego pniu. Zapadła cisza i dopiero teraz Hok usłyszał rzężenie swoje i Lita, zachłysnął się jakąś gęstą, gorącą flegmą, odcharknął i splunął włóknistym skrzepem.