Inspektor podszedł i pochylił się nad ciałem. Alex także zbliżył się i stojąc obok siebie, patrzyli przez chwilę w milczeniu na zmarłego.
Leżąca na piersi ręka zabitego zamykała się na rękojeści pozłocistego sztyletu, jak gdyby pragnąc go wyrwać z rany albo spoczywając po zadaniu samobójczego ciosu. Był to prawdopodobnie ostatni odruch konającego: pragnienie oswobodzenia się od tkwiącego w piersi obcego ciała. Rana była na pewno straszliwa, bo sztylet tkwił wbity po samą rękojeść.
– To nie wygląda na samobójstwo… – mruknął Parker. – Człowiek niełatwo może wbić sobie nóż tak głęboko, leżąc na wznak. Raczej zamordowano go… Doktor chyba powie to samo co ja… Chociaż oczywiście lepiej by było, gdyby to się okazało samobójstwem… – Urwał i po chwili znowu mruknął: – Byłoby znacznie lepiej… Kiedy człowiek odbiera sobie życie, to chociaż robi głupstwo, ale odbiera sobie tylko to, co do niego należy. Ale kiedy odbiera je drugiemu człowiekowi… – Znowu urwał. – Tak. To jednak chyba morderstwo. Nie mógł wbić sobie noża siedząc, a później upaść na wznak. Ciało nie miałoby takiego położenia. Nie, to byłoby niemożliwe. Zabójca pochylił się i uderzył z góry, dodając do ciosu całą wagę swego ciała. Vincy zginął w ułamku sekundy… A ty jak sądzisz?
Alex stał nie odpowiadając i spoglądał w piękną, nieomal spokojną twarz umarłego aktora. Początki siwizny na skroniach. Gęste, ciemne brwi. Duże, zmysłowe usta. Prosty, wspaniały nos. Jakże inna twarz niż ta, którą wyrażała jego maska wieczorem na scenie. Tamta była stara i nieruchoma. Ta, nawet po śmierci, świadczyła o żądzy życia.
Vincy ubrany był nadal w swój dziwaczny, na pół wojskowy, na pół błazeński kostium. Szara, workowata, bezkształtna bluza ze sztywnymi epoletami na ramionach. Huzarskie spodnie z czerwonym lampasem i bambosze na nogach. W miejscu, gdzie wbite było ostrze sztyletu, widniała wąska, ciemna, wilgotna obwódka. Poza tym krwi nie było widać. Ale na prawej piersi – na tle jasnoszarego materiału bluzy odcinała się jaskrawa, czerwona smuga. Parker pochylił się nad tym.
– To szminka, prawda? – zapytał Alex nie poruszając się.
– Tak… – inspektor wyprostował się.
– Nie ma nic wspólnego ze zbrodnią – mruknął A!ex. – To powstało w czasie przedstawienia, w chwili gdy Stara obejmuje Starego i wtula twarz w jego pierś… Ewa Faraday jest… była o wiele niższa niż on i musiała go po prostu zabrudzić… – Wskazał twarz Vincy’ego. – Oni są oboje mocno uszminkowani, bo reżyser operuje w tym spektaklu nadzwyczaj silnymi reflektorami. Przyjrzyj mu się: ma grubą powłokę szminki na ustach i mocno ucharakteryzowaną oprawę oczu. Czoła, brody i policzków oczywiście nie charakteryzował, grając w nylonowej masce.
– Tak… – Parker znowu się pochylił. Nie dotykając sztyletu, odczytał napis:
Pamiętaj, że masz przyjaciela
– Co? – Alex nie zrozumiał. Inspektor, nie mówiąc słowa, przywołał go ruchem dłoni. Joe pochylił się. Wzdłuż rękojeści sztyletu biegł wygrawerowany napis, który przed chwilą został odczytany przez Parkera.
– Pamiętaj, że masz przyjaciela – inspektor podrapał się w głowę. – Mam nadzieję, że to nie śmierć z ręki jakiegoś tajnego stowarzyszenia albo sekty… Ale takie rzeczy nie zdarzają się. Ostatni wypadek tego rodzaju miał miejsce w roku 1899. Dwudziesty wiek jest o wiele mniej romantyczny. Ludzie zabijają wyłącznie z pobudek osobistych. Ale zaczekajmy… Może to jednak samobójstwo?
Nie słysząc odpowiedzi odwrócił głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje z Alexem. Joe stał przed koszem z kwiatami i przyglądał się różom.
– Są śliczne… – szepnął – zupełnie na miejscu tutaj. „Umarły spoczywał w powodzi kwiecia…” Tak się to podaje w prasie, prawda? – Jeszcze raz spojrzał na kosz, a potem pochylił nisko głowę. Po chwili położył się na podłodze obok kozetki.
– O co chodzi? – zapytał inspektor. – Uważaj, żebyś nie dotknął czegoś.
Alex w milczeniu potrząsnął głową, a potem na pół wsunął się pod kozetkę, starając się spojrzeć od wewnątrz w lekko zaciśniętą, dotykającą podłogi dłoń zmarłego.
– On coś trzyma… – powiedział – jakąś zmiętą kartkę papieru.
– Tak? – Parker ukląkł. – To, niestety, musi zaczekać. Nie chcę niczego ruszać, zanim nie przyjdzie daktyloskop i lekarz…
Rozległo się pukanie do drzwi, a potem w szparę wsunęła się pyzata twarz sierżanta Jonesa.
– Wszyscy już są, szefie: doktor, fotograf i daktyloskop.
– Dawaj ich tu – powiedział Parker, a jednocześnie ruszył ku drzwiom i wyszedł na korytarz. Alex otrzepał ubranie i rozejrzał się.
Czegoś brakowało w tym obrazie. Ale czego? Czego? Zatrzymał się, rozejrzał marszcząc brwi i starając się wyciągnąć na powierzchnię świadomości myśl, która tkwiła gdzieś w głębi mózgu i nie chciała się wydobyć. Potarł ręką czoło. Nie. Nie wiedział. A gotów był przysiąc, że wie, że za sekundę zawoła: – Wiem!
Podszedł ku drzwiom i zerknąwszy raz jeszcze na ciało Stefana Vincy i otaczające je przedmioty, wyszedł na korytarz, gdzie Parker przytłumionym głosem dawał instrukcje grupie tłoczących się przed nim ludzi,
– Zaczynajcie, panowie! – powiedział inspektor. – Chciałbym przede wszystkim zobaczyć tę kartkę, którą nieboszczyk trzyma w ręce. Proszę mnie zawołać, kiedy będzie można ją wziąć. Nie chcę tam wchodzić i przeszkadzać wam, bo i tak dosyć ludzi wejdzie równocześnie do tej garderoby.
Skinął na Alexa i ruszył wraz z nim w kierunku loży portiera.
IV. Był znienawidzony w teatrze
Kiedy znaleźli się przed lożą portiera, inspektor wszedł i dał oczyma znak dyżurującemu policjantowi, żeby się usunął. Policjant poprawił pasek pod broda i wyszedł.
Parker usiadł i wskazał drugie krzesło siwemu, wybladłemu człowiekowi, który uniósł się z miejsca, kiedy weszli.
– Jesteście nocnym portierem tego teatru, prawda?
– Tak, proszę pana! – Człowiek poderwał się z krzesełka, ale na znak inspektora opadł na nie znowu.
– Jak brzmi wasze nazwisko?
– Soames, proszę pana, George Soames.
– Czy od dawna tu pracujecie?
– Od trzydziestu ośmiu lat, proszę pana.
– Na tym stanowisku?
– Tak, proszę pana.
– Opowiedzcie nam o tym, jak znaleźliście zwłoki. – Parker wyjął notes. Alex stał oparty o ścianę i przyglądał się twarzy starego człowieka. Widać było, że śmierć Vincy’ego, a może po prostu fakt, że to on pierwszy odkrył zwłoki, zrobiły na nim wielkie wrażenie.
– Więc, proszę pana, przyszedłem jak zawsze, o dwunastej, żeby zmienić Gullinsa…
– Gullinsa? To znaczy dziennego portiera?
– Tak, proszę pana, co dwa tygodnie zmieniamy kolejność dyżuru, raz on ma nocny dyżur, a ja dzienny, a potem odwrotnie.
– Tak. Więc przyszliście zmienić Gullinsa i co?
– Wszedłem, proszę pana, a on już czekał. Porozmawialiśmy przez chwilę, o tym i o owym, jak zawsze…
– Jak długo rozmawialiście?
– Może minutkę, może dwie, proszę pana. Potem on wyszedł, a ja zamknąłem za nim drzwi i ruszyłem na górę, żeby obejść wszystkie garderoby i scenę, bo to mamy w regulaminie. Trzeba zawsze sprawdzić, czy ktoś nie zaprószył ognia albo czy jakiś kabel nie ma gdzieś spięcia. To jest teatr, proszę pana, i dużo ludzi tu pracuje, a może się zdarzyć ktoś nieuważny… Często taki pożar tli się parę godzin, zanim wybuchnie…
– Tak. Więc ruszyliście w obchód…
– Otworzyłem drzwi do szatni personelu technicznego i zajrzałem tam, a potem ruszyłem dalej…
– A gdyby w tej chwili ktoś zadzwonił do teatru, to co?