– Ale pan dyrektor Davidson nie dowie się, prawda?
– Powiedziałem wam już.
– No, to mogę iść spokojnie spać i nikomu nie pisnę słowa. Dobranoc panom!
– Dobranoc, Soames!
Portier wyszedł. Przez okienko zajrzała twarz dyżurującego policjanta. Parker potakująco kiwnął głową. Rozległo się pukanie do drzwi.
– To ja, szefie! – powiedział sierżant Jones. -. Teatr przeszukany jak stóg siana, ale igły nigdzie nie ma. Wszystkie wejścia i okna w porządku. Oni mają tu nawet instalację alarmową, także nie naruszona. Morderca musiał wyjść tędy, tymi drzwiami.
– Dobrze. Niech ktoś pojedzie natychmiast do dziennego portiera, Williama Gullinsa… Adres macie?
– Mamy już adresy całego personelu i wszystkich aktorów. Zaraz odjedzie wóz po niego!
– A kiedy go przywiozą, niech zaczeka na mnie tu w portierce.
– Tak jest, szefie! Parker zwrócił się do Alexa.
– Poznam cię teraz z panem dyrektorem Johnem Davidsonem, władcą absolutnym tego teatru i moim stałym dostawcą miejsc w pierwszych rzędach. Chodźmy.
Wyszli z portierki i ruszyli korytarzem, omijając garderobę Vincy’ego. Spoza nie domkniętych drzwi dochodziły odgłosy krzątania się pracujących ludzi. Słysząc kroki, doktor wychylił się i zawołał:
– Chciałbym go zabrać do siebie i zrobić dokładną sekcję, chociaż wszystko wydaje się jasne.
– Dobrze. Niech go pan bierze. Samobójstwo wykluczone, prawda?
– Wykluczone. Nikt nie jest w stanie zadać sobie tego uderzenia leżąc na wznak. Zamordowany jednym ciosem. Śmierć nastąpiła od razu.
– A kiedy mniej więcej zginął?
– Na oko, między dziewiątą a dziesiątą, ale raczej bliżej dziewiątej niż dziesiątej.
– O godzinie dziewiątej pięćdziesiąt widziałem go jeszcze na scenie… – powiedział uprzejmie inspektor – a stojący tuż koło mnie pan Joe Alex widział go także, nie mówiąc już o ośmiuset innych osobach, które możemy wziąć na świadków.
– Naprawdę? – Lekarz uniósł brwi. – W takim razie musiał oczywiście umrzeć później. Ale nie później niż o dziesiątej, przy czym i ten czas wydaje mi się trochę nieprawdopodobny. W mięśniach głowy rozpoczyna się już stężenie pośmiertne, a przecież… – spojrzał na zegarek – jest dopiero za piętnaście pierwsza.
– To już pańskie królestwo, doktorze… – Parker uniósł ręce obronnym ruchem. – Czekamy na pańską diagnozę. Chciałbym poznać jak najszybciej przybliżony czas chwili zgonu.
– W takim razie muszę go zaraz zabrać, kiedy tylko skończą te zdjęcia.
– Dobrze, niech go pan bierze. Czekam na pana telefon.
Lekarz pokręcił głową i wrócił do pokoju. Parker i Alex ruszyli dalej. Kiedy doszli do końca korytarza, inspektor przystanął. Przed nimi biegł w poprzek drugi, szeroki korytarz, stykający się najprawdopodobniej jedną ścianą ze sceną, bo było w nim widoczne tylko czworo wąskich, stalowych drzwi zaopatrzonych w napisy: CISZA! Po przeciwnej stronie nie było żadnych drzwi, tylko w odległości kilku kroków drugi korytarzyk, równoległy do tego, którym przyszli.
– Dobrze zbudowany teatr – powiedział Alex – żadne drzwi nie wychodzą na ścianę, za którą jest scena. W ten sposób ogranicza się do minimum ewentualny odgłos trzaskania i głosów ludzkich.
Ruszyli dalej. Drugi korytarzyk, który minęli, miał po trzy pary drzwi z każdej strony. Potem znów była naga ściana, a wreszcie otwarte drzwi z napisem: GARDEROBY PIERWSZEGO PIĘTRA DYREKCJA BUFET. Stał w nich detektyw po cywilnemu, który wyprężył się na widok Parkera. Za tymi drzwiami rozpoczynały się strome schody na piętro. Po wejściu na schody minęli bufet, ciemny i połyskujący w mroku, potem jeszcze kilkoro drzwi, aż wreszcie znaleźli się przed ostatnimi, zaopatrzonymi napisem: DYREKCJA. Parker zapukał i nie czekając odpowiedzi, uchylił je.
– Proszę, wejdźcie, panowie! Proszę bardzo… – Dyrektor Davidson był wysokim, śniadym mężczyzną o wąskiej, nerwowej twarzy. Zerwał się zza biurka i podszedł do Parkera z wyciągniętą ręką, a potem spojrzał na Alexa.
– To jest pan Joe Alex, znany autor powieści kryminalnych, a mój nieoficjalny współpracownik – powiedział Parker szczerze.
– Któż by pana nie znał! – dyrektor Davidson serdecznie potrząsnął dłonią Alexa. – Czytałem chyba wszystkie pańskie książki! Zawsze twierdzę, że dla ludzi interesu dobra książka kryminalna to więcej niż urlop. Można kilka godzin wypocząć i zacząć myśleć o czymś innym, a nie tylko o tych przeklętych interesach… – Zwrócił się do Parkera: – Mój Boże! – powiedział. – Mój Boże wielki! Co pan na to, panie inspektorze?
– Co ja na to? – Parker rozłożył ręce swoim ulubionym, bezradnym ruchem. – Chciałbym przede wszystkim dowiedzieć się od pana, co pan myśli o tym wszystkim. Z racji pańskiego stanowiska wszystkie sprawy teatru ogniskują się na tym biurku. Czy nie mógłby nam pan szkicowo nakreślić sylwetki zmarłego, jego stosunku do kolegów, ostatnich wydarzeń tutaj i tak dalej. Może miał wrogów? Może stało się coś, co mogłoby rzucić pewne światło na sprawę? Zanim przystąpię do przesłuchiwania aktorów i personelu technicznego, chciałbym, żeby nam pan opowiedział, co pan myśli o tym wszystkim.
– Co ja o tym myślę? – Dyrektor odruchowo wskazał im głębokie, obite skórą fotele i podsunął pudełko z cygarami. Potem potarł ręką brodę. – Szczerze mówiąc, myślę o tym bez przerwy od godziny, to znaczy od chwili, kiedy Soames do mnie zadzwonił… Czy Vincy miał wrogów? Miał! Szczerze mówiąc, Stefan Vincy był znienawidzony przez wszystkich i znam kilka osób, które mogłyby go chyba zamordować z zimną krwią. Jeszcze dziś rano ja sam miałem ochotę zrzucić go ze schodów… – urwał. – To straszne tak mówić o zmarłych!
– Jeszcze straszniejsze jest nie mówić o zmarłym, kiedy morderca znajduje się na wolności, a działanie policji zależne jest od jak największej ilości zebranych informacji – powiedział sucho Parker. – Niech pan nam w skrócie opowie wszystko to, co pana zdaniem może być istotne: niech pan nam nakreśli sylwetkę Stefana Vincy na tle jego pracy i stosunków z ludźmi w tym teatrze.
Pan Davidson zastanawiał się przez chwilę. Później zaczął mówić…
V. Opowiadanie dyrektora Davidsona
Mam do opowiedzenia i bardzo wiele, i bardzo niewiele. Nic, co w moim przekonaniu mogłoby rzucić jakieś światło na osobę zabójcy, ale bardzo wiele o samym Vincym i jego stosunkach z ludźmi.
– Może najpierw spróbuje nam pan określić jego sylwetkę psychiczną, dobrze? – powiedział cicho Parker. – Chciałbym mieć to jakoś ułożone… – uśmiechnął się przepraszająco. – Chcę wiedzieć najpierw, jakim był człowiekiem, później, jakie ma pan informacje o jego życiu osobistym, a wreszcie, jak układały się jego stosunki z zespołem i dyrekcją teatru, tu na miejscu, zgoda?
– Dobrze. Więc zacznijmy od pierwszego punktu: Jaka była sylwetka psychiczna Stefana Vincy… – Dyrektor zastanawiał się przez chwilę. – Bardzo trudno na to odpowiedzieć. Nie wiem, czy posiadał on to, co nazywamy zdecydowaną sylwetką psychiczną, to znaczy jakiś uformowany, niezmienny charakter, chociaż powinien był już go mieć, bo właśnie dobiegał pięćdziesiątki. Był bardzo zarozumiały, nawet pyszny, ale to jest wspólna cecha wielu aktorów, raczej cecha zawodowa niż osobista. Wynika ona z konieczności samoobrony. Człowiek nieustannie konfrontowany z setkami widzów, których łaskę pragnie sobie ciągle od nowa zaskarbiać przez całe życie, musi wierzyć w to, że jest więcej wart niż inni, że jest niezastąpiony i niepowtarzalny jako zjawisko. Tylko najinteligentniejsi aktorzy wiedzą o swoich brakach, chociaż i oni niechętnie przyznają się do tego. Ale Vincy nie był inteligentny w ogólnie przyjętym tego słowa znaczeniu. Był sprytny po aktorsku, umiał rozmawiać z ludźmi, był czarujący, kiedy chciał zyskać sobie kogoś. Ale wydaje mi się, że posądzenie go o jakąś głębię byłoby błędem. Szczerze mówiąc, uważałem go za człowieka bardzo ograniczonego. Nie miał także tego, co nazywamy etyką postępowania. To, co mogło mu przynieść korzyść, było najważniejsze i gotów był zawsze popełnić każde świństwo dla poprawienia swej sytuacji. Wiem, że kilkanaście lat temu był bohaterem jakiegoś, zatuszowanego zresztą, skandalu karcianego. Oszukiwał przy pokerze i złapano go na gorącym uczynku. Wiem także, że utrzymywała go żona pewnego bardzo bogatego człowieka, z którą żył tylko dla pieniędzy. Dawała mu nawet duże sumy, ale przepuścił je, tak jak przepuścił otrzymanego od niej rolls-royce’a i willę pod miastem. Ale to też dawne czasy. Działo się to około dziesięciu lat temu. Najgorsze w tej aferze było to, że Vincy głośno rozpowiadał każdemu, kto chciał i kto nie chciał, o tym, że jest taka pani i kim ona jest. Prawdopodobnie sądził, że składa ona w ten sposób pewnego rodzaju hołd jego urodzie i jego sztuce aktorskiej. Był zresztą bardzo zdolny, to pewne. Ale nie genialny. Nigdy nie został naprawdę wielkim aktorem. Myślę, że na przeszkodzie temu stała właśnie jego próżność i nieumiejętność podporządkowania się dobrym, myślącym reżyserom. Był aktorem starej daty, o wiele starszej niż jego metryka urodzenia. Należał do kategorii owych dziewiętnastowiecznych gwiazdorów, dla których nieważny był autor sztuki i jej tekst, nieważni byli partnerzy i całość przedstawienia oraz jego myśl przewodnia, ale tylko ich sylwetka na scenie. Był niesłychanie wrażliwy na najmniejsze wycofywanie go na drugi plan w czasie jakiejś sceny, w której wysunięcie go byłoby nonsensem. Nie dawał się naginać do koncepcji reżyserskich, co w drugiej połowie dwudziestego wieku musi w końcu wykluczyć aktora poza nawias wielkich spektakli, bo nikt nie chce mieć postaci wyłamujących się z ogólnego planu i uniemożliwiających harmonijne prowadzenie prób. Dlatego może nie znalazł się w żadnym z wielkich teatrów i nigdy nie przejdzie do historii sceny angielskiej, chociaż, być może, miał do tego pewne przyrodzone prawo z racji swego jednak nieprzeciętnego talentu. W Krzesłach był znakomity, chociaż gdyby zapytał pan Darcy’ego, ile się z nim namęczył, mógłby panu opowiedzieć całe tomy. Cała koncepcja tej roli to Darcy, nie on. Ale powracając do jego sylwetki psychicznej myślę, że to był człowiek słaby, ograniczony i pozbawiony skrupułów. Równocześnie posiadał wiele uroku osobistego, szczególnie dla kobiet, które bardzo wiele mu w życiu pomogły i, jak myślę, zaszkodziły, psując go… Skandali i skandalików z kobietami miał zupełnie niezliczoną ilość.