– Dobrze. Zachce się wam na pewno – powiedział Parker. – Ale najpierw musicie skończyć wasze opowiadanie.
– No, to chyba koniec mego opowiadania, proszę pana. Soames zadzwonił, a ja byłem taki rozespany, że zupełnie zapomniałem o panu Vincy i o tym, że miałem zrobić obchód teatru przed wyjściem. Zresztą wiedziałem, że Soames to zaraz zrobi, bo to bardzo sumienny człowiek. Poza tym czy człowiek mógł przypuszczać, że w teatrze akurat zdarzy się taka okropność? Więc kiedy przyszedł Soames, poznał pewnie, że spałem, ale nie zdziwił się, bo wszyscy wiedzieli o tym, że mi się syn urodził. Nawet pieniędzy trochę w prezencie dla niego złożył mi cały zespół… To bardzo przyjemny teatr, proszę pana, i stosunki tu naprawdę piękne i koleżeńskie. Nikt nie zwraca uwagi, czy ktoś jest pracownikiem fizycznym, czy artystą. Atmosfera jest dobra, można powiedzieć, a nikt z nas się nie spoufala, bo wiemy, że co reżyser albo aktor, to nie portier. Ale każdy jest grzeczny dla każdego. Może jeden pan Vincy był… Ale o nieboszczyku nie należy źle mówić. Umarł i co kto do niego miał, musi mu teraz każdy wybaczyć, prawda, proszę pana?
– Na pewno – Parker skinął głową. – Idźcie do domu, Gullins, i wyśpijcie się. Może uda mi się nie zawiadomić pana dyrektora Davidsona o tym, że spaliście na służbie, kiedy to się wydarzyło. Ale pamiętajcie, że następnym razem możecie mieć ogromne kłopoty. Ojciec trojga dzieci musi być bardziej obowiązkowy.
– Dziękuję panu, proszę pana – głos Gullinsa znowu zadrżał niebezpiecznie – właśnie tak ogromnie się martwiłem, że…
– W porządku. Idźcie już…
– Dobranoc panom…
– Dobranoc, dobranoc… – Parker dał znak dyżurującemu, który wypuścił Gullinsa drżącego, ale uśmiechniętego niepewnie.
– Co teraz? – zapytał Joe. – Czy pojedziemy do pana Charlesa Cresswella, narzeczonego Anny Dodd? Myślę, że tak.
– I ja tak myślę. – Parker wychylił się i wydał zarządzenia. Po chwili siedzieli już w samochodzie, który ruszył ostro i wpadł w długą, prostą ulicę prowadzącą wśród dwóch szeregów wysokich, starych kamienic. Potem auto skręciło i minąwszy dwie czy trzy węższe ulice, przedostało się do dzielnicy willowej. Po chwili zatrzymało się przed tonącym w ciemnościach domem, na pół ukrytym za wysokimi drzewami ogrodu. Furtka była zamknięta. Parker wysiadł i nacisnął dzwonek. Przez chwilę dom nadal był ciemny. Inspektor znowu nacisnął guzik dzwonka, ale równocześnie na parterze domu zapaliło się światło w jednym z okien. Potem w pewnej odległości skrzypnęły lekko drzwi.
– Kto tam? – zapytał jakiś ochrypły, starczy głos.
– Czy zastałem pana Charlesa Cresswella? – zapytał równie głośno Parker.
– Co takiego? – rozległo się powolne człapanie i po chwili na ścieżce rozjaśnionej padającym z okna blaskiem i światłem niedalekiej latarni ukazała się przygarbiona postać w ciemnym, długim szlafroku. – Kto to taki?
Alex zauważył, że na piętrze zapłonęło drugie światło.
– Policja – powiedział Parker, kiedy stary człowiek zbliżył się dostatecznie, aby nie trzeba było do niego zbyt głośno wołać. – Chcemy zobaczyć się z panem Charlesem Cresswellem, jeżeli jest w domu.
– Policja… – Stary człowiek podszedł jeszcze bliżej. Przyjrzał się im uważnie.
– Oto moja legitymacja – Parker wysunął ku niemu przez żelazne sztachety małą, ciemną kartę. Stary człowiek wziął ją do ręki i odczytał jej treść w świetle latarki, którą wysupłał z kieszeni szlafroka.
– Tak… – zawahał się – jak to policja?… – mruknął do siebie jakby z niedowierzaniem. – Nigdy jeszcze nie było żadnego policjanta…
Ale na ścieżce rozległy się inne kroki, szybsze i bardziej zdecydowane.
– Co się tam dzieje, John? – zapytał młody męski głos.
– Jestem inspektorem Scotland Yardu – powiedział ostro Parker – i zwracam panu uwagę, że pełnię w tej chwili moje obowiązki służbowe. Chcę widzieć Charlesa Cresswella, jeżeli jest w domu. Jeżeli go nie ma, proszę wyjaśnić…
– To ja – powiedział młody człowiek i zbliżył się. – Otwórz, Johnie.
Stary człowiek sięgnął po klucz i otworzył furtkę. Przechodząc Parker wyjął mu z ręki swoją legitymację.
– Przepraszam, że musimy pana niepokoić o tej porze nocy – powiedział uprzejmie – ale nastąpił pewien dość dramatyczny wypadek i przypuszczamy, że będzie pan nam mógł udzielić jakichś informacji na ten temat.
– Ja? – Charles Cresswell roześmiał się. Alex zobaczył w mroku dwa rzędy jego białych, równych zębów. – Obawiam się, że to jakaś omyłka. Ale skoro pan pełnicie swoje funkcje urzędowe, nie zostaje mi nic innego jak… – Usunął się i zapraszającym gestem wskazał prowadzącą ku domowi żwirowaną ścieżkę. Parker ruszył przodem, mając obok siebie gospodarza. Alex szedł za nimi przez mroczny ogród. Myślał. Tak, teraz to już chyba nie miało najmniejszego znaczenia… Ale właśnie w tej chwili zrozumiał, co trapiło go po wejściu do garderoby zabitego. Czyżby ona zabrała…?
Znaleźli się przed wejściowymi drzwiami i Cresswell wszedł w nie pierwszy, zapalając światło w hallu. Bez słowa wskazał gestem drzwi prowadzące w prawo. Był to niewielki pokój, urządzony częściowo jak gabinet, częściowo jak biblioteka. Alex z przyjemnością spojrzał na piękny gobelinek wiszący na ścianie.
– Liége? – zapytał impulsywnie.
– Tak! – Charles Cresswell spojrzał na niego z zainteresowaniem. – Jak na policjanta ma pan dość oryginalne zainteresowania.
Alex chciał wyjaśnić swoją obecność w tym domu, ale Parker uniósł rękę. Usiedli.
– Słucham? – powiedział Cresswell. – Jestem naprawdę i szczerze zdumiony wizytą panów. Nigdy jeszcze nie miałem kontaktu z…
– Miał pan – powiedział uprzejmie Parker – o ile sobie przypominam, odbyłem z panem przed trzema laty rozmowę o Claudiuszu Clavearege, pańskim przyjacielu, który zaplątał się w pewne… hm… sprawy. Nie mylę się, prawda?
– Więc to pan? – Cresswell roześmiał się. – Od razu wydawało mi się, że skądś pana znam! Ale nie przypuszczałem, żeby… Tak, rzeczywiście, rozmawiał pan ze mną przed trzema laty o biednym Claudiuszu.
– Właśnie. Natomiast dziś chciałbym pana poprosić o opowiedzenie nam, jak pan spędził wczorajsze popołudnie i wieczór do chwili obecnej.
– Ja?
– Tak. Istnieją pewne przypuszczenia, że zupełnie nieświadomie stał się pan nieomal świadkiem morderstwa, a w każdym razie może pan wiele wyjaśnić, opowiadając nam przebieg wczorajszego popołudnia i wieczoru. Nie chcę panu więcej sugerować, aby nie wpłynąć na swobodny tok pańskiego opowiadania.
– To wydaje mi się zupełnie niemożliwe… – powiedział Cresswell – przecież wczoraj po południu i wieczorem… – Wzruszył ramionami. – Ale nie budziłby mnie pan chyba o tej godzinie nocy dla żartu, prawda? Więc opowiem panom wszystko, co się wydarzyło. A nie wydarzyło się nic… O czwartej pojechałem do mojej narzeczonej, panny Anny Dodd, i przebywałem u niej do godziny za piętnaście ósma. Niedługo ma się odbyć nasz ślub i omawialiśmy najbanalniejszą na świecie sprawę: trasę naszej podróży poślubnej. Chcemy wyjechać z Anglii na kilka miesięcy i objechać świat dokoła. Ale, jak panowie wiecie, świat można objeżdżać rozmaicie. Spędziliśmy więc ten czas bardzo przyjemnie, oglądając całą masę kolorowych prospektów, które przywiozłem z sobą, i dyskutując bardzo zawzięcie. Potem zjedliśmy coś w rodzaju późnego podwieczorku w towarzystwie pani Angeliki Dodd, matki mojej narzeczonej. Jej mąż jest dosyć poważnie chory, więc nie brał w tym udziału. Zszedł tylko na kawę przed samym naszym wyjazdem do teatru. Pojechaliśmy na Krzesła Ionesco. Po przedstawieniu odwiozłem Annę do domu, a sam wróciłem bezpośrednio tutaj. Nie chcę bywać teraz sam w nocnych lokalach, a moja narzeczona jest nieco skrępowana chorobą ojca… Wróciłem do domu, zjadłem kolację, wykąpałem się i położyłem spać. Obudziła mnie rozmowa w ogrodzie. To wszystko.