Mock zatrzymał się, zdjął kapelusz i wachlował się nim przez chwilę. Słońce lśniło na dachach domów po drugiej stronie fosy.
Piontek objął radcę wpół i wyszeptał mu do ucha:
– Tak, drogi panie, sukces… Obaj nie mamy wątpliwości, że największym pana sukcesem byłoby w tej chwili ujęcie mordercy baronówny von der Malten.
– Panie Hauptsturmfuhrer, pan zakłada, że ja niczego więcej nie pragnę niż stanowiska Mühlhausa… A może tak nie jest… Może mam inne plany… Poza tym nie wiadomo, czy znajdę mordercę przed odejściem Mühlhausa – Mock wiedział, że brzmi to nieszczerze i nie oszuka Piontka. Ten znów nachylił się do ucha Mocka, gorsząc dwie mijające ich kobiety:
– Pan już znalazł mordercę. Jest nim Isidor Friedlander. Wczoraj wieczorem przyznał się do winy. To było u nas, w „Brunatnym Domu” na Neudorfstrasse. Ale o tym wiemy tylko ja i Schmidt, mój podwładny. Jeśli pan radca zechce, obaj przysięgniemy, że to pan zmusił Friedlandera do przyznania się do winy w Prezydium Policji – Piontek ujął drobną dłoń Mocka i zwinął ją w pięść. – O, właśnie trzyma pan w garści własną karierę.
Mock obudził się ze zduszonym krzykiem. Pierzyna uciskała mu pierś stukilowym ciężarem. Mokra od potu koszula nocna okręciła się wokół kończyn. Odrzucił gwałtownie pierzynę, wstał, wszedł do swojego gabinetu, zapalił lampę z zielonym kloszem stojącą na biurku i rozstawił szachy. Na darmo chciał odegnać zmorę wyrzutów sumienia. Przed oczami pojawił się sen sprzed chwili: Kulawa dziewczynka patrzyła mu prosto w twarz. Mimo oddzielającej ich rzeki wyraźnie widział jej oczy pełne pasji i nienawiści. Zobaczył też idącą ku niemu żonę zarządcy folwarku. Podeszła rozkołysanym krokiem. Ze zdziwieniem spojrzał na jej twarz pokrytą wysypką. Usiadła, podciągnęła wysoko sukienkę i rozsunęła nogi. Z jej ud i podbrzusza wyrastały syfilityczne kalafiory.
Radca otworzył szeroko okno i wrócił do bezpiecznego kręgu zielonego światła. Wiedział, że nie zaśnie do rana. Obie bohaterki snu miały świetnie znane mu twarze: dziewczynka – Marietty von der Malten, syfilityczna Fedra – Francoise Debroux.
„Schlesische Tageszeitung” z 19 maja 1933 roku:
Strona 1.: „Radca Eberhard Mock z wrocławskiej policji kryminalnej ujął po kilkudniowym śledztwie zbrodniarza, który zabił baronównę Mariettę von der Malten, jej guwernantkę Francoise Debroux oraz konduktora salonki Franza Repella. Okazał się nim 60-letni chory umysłowo handlarz Isidor F. Więcej szczegółów na str. 3”.
Strona 3.: „Isidor F. w wyjątkowo okrutny sposób zamordował 17-letnią baronównę oraz jej opiekunkę, 42-letnią Francoise Debroux. Obie kobiety zgwałcił, a następnie poćwiartował. Wcześniej uśmiercił konduktora wagonu – ogłuszywszy ofiarę, włożył mu za koszulę dwa skorpiony, które śmiertelnie pokąsały nieszczęśnika. Wagon ozdobił napisem w języku koptyjskim: «I dla biednego, i dla bogatego - śmierć i robactwo». Epileptyk Isidor F. leczył się od dłuższego czasu u doktora Hermanna Weinsberga ze Szpitala Żydowskiego. Oto opinia lekarza: «Po atakach epilepsji chory przez dłuższy czas pozostawał w stanie utraty świadomości, choć sprawiał wrażenie zupełnie przytomnego. Odżywała po atakach padaczkowych dręcząca go od wczesnej młodości schizofrenia. Był wtedy nieobliczalny, wykrzykiwał coś w wielu nieznanych językach, miewał przerażające, apokaliptyczne wizje. W tym stanie mógł zrobić wszystko». Oskarżony przebywa obecne w miejscu znanym tylko policji. Proces odbędzie się za kilka dni”.
„Völkischer Beobachter” z 20 maja 1933 roku:
Strona 1.: „Przebrzydły Żyd splugawił i poćwiartował dwie niemieckie kobiety. Wcześniej w perfidny sposób zabił niemieckiego kolejarza. Ta krew wola, domaga się pomsty!”.
„Berliner Morgenpost” z 21 maja 1933 roku:
Strona 2.: „Dziś w nocy popełnił w swej celi samobójstwo wrocławski wampir – Isidor Friedldnder. Siebie zabił w sposób równie makabryczny jak swe ofiary: przegryzł sobie żyły…”
„Breslauer Zeitung” z 2 lipca 1933 roku:
Fragment wywiadu z dyrektorem kryminalnym Eberhardem Mockiem, nowym szefem Kriminalpolizeileitstelle we wrocławskim Prezydium Policji; strona 3.:
„- Skąd Friedldnder znal koptyjski?
– Uczył się języków semickich w wyższej szkole talmudycznej w Lublinie.
– Morderca ujął tekst koptyjski w alfabecie starosyryjskim. fest to zadanie trudne nawet dla wybitnego semitologa, dla przeciętnego zaś absolwenta wyższej szkoły żydowskiej – niewykonalne… Oskarżony po atakach padaczki miewał apokaliptyczne wizje, mówił różnymi nie znanymi sobie językami, wpadał w trans. Ujawniała się wówczas groźna schizofrenia, na którą cierpiał od dzieciństwa. Wykazywał zdolności ponadnaturalne, umiejętności rozwiązywania zadań właśnie niewykonalnych.
– Ostatnie pytanie. Czy wrocławianie mogą spać spokojnie?
– Mieszkańcy tak dużego miasta jak Wrocław spotykają się z rozmaitymi niebezpieczeństwami częściej niż ludzie z prowincji. Będziemy tym groźbom przeciwdziałać. Gdyby – nie daj Boże – pojawili się inni zbrodniarze, ujmę ich z pewnością”.
III
Herbert Anwaldt otworzył oczy i natychmiast je zamknął. Miał płonną nadzieję, że – kiedy znów je otworzy – okaże się, że wszystko dookoła jest ponurą fatamorganą. Nadzieja była daremna: pijacka melina, w której się znajdował, to niezachwiana pewność, czysty realizm. W głowie Anwaldta mały patefon grał na okrągło refren słyszanej wczoraj piosenki Marleny Dietrich: „Ich bin vom Kopf bis Fuss auf Liebe eingestellt…”.
Poruszył kilka razy głową. Przytłumiony ból rozlał się powoli pod sklepieniem czaszki, papierosowy czad wypełnił oczodoły. Anwaldt zacisnął powieki. Ból stał się intensywny i nieubłagany. W gardle tkwiła gruba, piekąca klucha o smaku wymiocin i słodkiego wina. Przełknął ją – przez suchą rurę przełyku przecisnął się rozżarzony pocisk. Nie chciało mu się pić, chciało mu się umierać.
Otworzył oczy i usiadł na łóżku. Kruche kości skroni chrupnęły jak ściśnięte w imadle. Rozejrzał się dookoła i stwierdził, że widzi to wnętrze po raz pierwszy. Obok niego leżała pijana kobieta w brudnej, śliskiej halce. Przy stole spał mężczyzna w podkoszulku. Wielka dłoń z wytatuowaną kotwicą pieszczotliwie przygniatała przewróconą butelkę do mokrej ceraty. Na oknie dogasała lampa naftowa. Świt wlewał się do pokoju jasną smugą.
Anwaldt spojrzał na przegub dłoni, gdzie zwykle nosił zegarek. Teraz go nie było. Ach tak, wczoraj podarował go w płomiennym rozczuleniu jakiemuś żebrakowi. Kłuła go uporczywa myśclass="underline" wyjść stąd. Nie było to łatwe, gdyż nie mógł dostrzec swojego ubrania. Choć nie brakło mu ekstrawaganckich pomysłów, nie wychodził na ulicę w samych kalesonach. Z ulgą stwierdził, że starym zwyczajem z sierocińca buty ma związane sznurówkami wokół szyi.
Wstał z łóżka i omal się nie przewrócił. Nogi rozjechały się po mokrej podłodze, ręce rozwachlowały się gwałtownie i znalazły oparcie: lewa na metalowym pustym łóżeczku dziecinnym, prawa na taborecie, na który ktoś wysypał zawartość popielniczki.
W głowie nadal waliły młoty, płuca pracowały szybko, charkot dobywał się z gardła. Anwaldt walczył przez chwilę ze sobą – chciał zaleć koło pijanej nimfy, jednak kiedy spojrzał na nią i poczuł odór zepsutych zębów i przegniłych dziąseł, zdecydowanie tę myśl odrzucił. W kącie dostrzegł swój wymięty garnitur. Tak szybko, jak tylko mógł, ubrał się w ciemnościach klatki schodowej, zwlókł na ulicę i zapamiętał jej nazwę Weserstrasse. Nie wiedział, jak się tu znalazł.