Baron, oddany miłośnik Homera, uwielbiał retardacje. Tym razem retardacja był to właściwie wstęp.
– Zadam ci krótkie i treściwe pytanie: czy chcesz, aby Kraus poznał przechowywane przeze mnie dokumenty, które niezbicie dowodzą, że szef Wydziału Kryminalnego był masonem? Odpowiedz „tak” lub „nie”. Wiesz, że ledwie kilkudniowy szef gestapo gorączkowo chce się zasłużyć, aby pokazać swym mocodawcom z Berlina, że ich decyzja personalna była słuszna. Oto mamy w tej chwili w gestapo człowieka, który jest bardziej hitlerowski niż sam Hitler. Czy chcesz, żeby wrocławski Hitler dowiedział się całej prawdy o twojej karierze?
Mock zaczął wiercić się na krześle. Wyborne cygaro nagle nabrało kwaśnego posmaku. Wiedział nieco wcześniej o planowanym ataku na Röhma i jego śląskich adherentów, ale z dziką satysfakcją zakazał swoim ludziom jakichkolwiek interwencji. „Niech się pozabijają te świnie”, powiedział jedynemu człowiekowi z policji, któremu ufał.
Sam zaś z radością dostarczył SS kilka kompromitujących fotografii. Upadek Piontka, Heinesa i Brucknera chciał przywitać szampanem. Ale w chwili wznoszenia w samotności toastu nagle zesztywniała mu ręka. Zrozumiał, że bandyci dokonali czystki między sobą, ale dalej rządzą. I po kilku złych mogą przyjść jeszcze gorsi. Przewidział słusznie: Erich Kraus był najgorszy ze wszystkich znanych mu hitlerowców.
– Nie odpowiadaj, szewczyku z Wałbrzycha, mały karierowiczu, miernoto! Nawet w twoich interpretacjach Horacego była finezja szewskiego kopyta. Ne ultra crepidam. Nie posłuchałeś tej przestrogi i skamlałeś u naszych drzwi. Dla kariery. Wystąpiłeś z loży. Po cichu służyłeś gestapo. Nie pytaj, skąd o tym wiem… Oczywiście to także uczyniłeś dla kariery. Najbardziej jednak przysłużyła się twojej karierze moja córka. Ta sama – pamiętasz? – która kuśtykając biegła ci naprzeciw. Pamiętasz, jak cię lubiła? Witając cię, wołała „drogi panie EM”…
Mock gwałtownie wstał.
– O co ci chodzi? Przecież oddałem ci mordercę. Mów, jak obiecałeś, „krótko i treściwie” i daruj sobie te Cycerońskie popisy!
Von der Malten nie odezwał się, lecz podszedł do biurka i wyjął z szuflady blaszane pudełko po czekoladkach Wienera. Otworzył je i podsunął Mockowi pod nos. Do czerwonego aksamitu przyszpilony był skorpion. Obok leżał niebieski kartonik, na którym wypisane były znane im koptyjskie wersety o śmierci. Pod spodem dopisano po niemiecku: „Twój ból jest jeszcze za mały”. – Znalazłem to w moim gabinecie.
Mock spojrzał na geocentryczny model Ziemi i rzekł znacznie już spokojniej: – Psychopatów nie brakuje. Także w naszym mieście. A na pewno wśród twojej służby – kto mógł się dostać do tak strzeżonej rezydencji?
Baron bawił się nożykiem do przecinania gazet. Nagle odwrócił wzrok do okna. – Chcesz zobaczyć, aby uwierzyć? Naprawdę chcesz ujrzeć dessous mojej córki? Schowałem je. Było w tym pudełku obok skorpiona i tego listu.
Istotnie, Mock przypomniał sobie, że na miejscu zbrodni brakowało bielizny Marietty. Nawet jednemu ze swych ludzi kazał – w związku z tym – sprawdzić wszystkich fetyszystów.
Von der Malten odłożył nożyk i rzekł drżącym z wściekłości głosem:
– Posłuchaj, Mock. Zakatowałem w piwnicy tego dostarczonego mi przez ciebie „mordercę”… Starego, obłąkanego Żyda… Tylko jednego człowieka nienawidzę bardziej od ciebie – prawdziwego mordercy. Mock, uruchomisz wszystkie swoje możliwości i znajdziesz mordercę. Nie… nie… ty sam. Ktoś inny poprowadzi ponowne śledztwo. Ktoś z zewnątrz, kogo nie oplata żadna wrocławska sitwa. Poza tym ty już złapałeś mordercę… Jakże to? Miałbyś znowu go szukać? Straciłbyś jeszcze stanowisko i medal…
Baron przechylił się przez biurko i obie twarze znalazły się w odległości centymetra. Mocka owionął nieświeży oddech.
– Pomożesz mi, czy mam złamać twoją karierę? Zrobisz wszystko, co ci każę, czy mam dzwonić do von Woyrscha i Krausa?
– Pomogę ci, tylko nie wiem, jak. Co mam zrobić? – odparł bez wahania.
– Pierwsze mądre pytanie – w głosie barona drżała jeszcze wściekłość. – Chodź do salonu. Kogoś ci przedstawię.
Kiedy baron otworzył drzwi salonu, dwaj mężczyźni siedzący przy stoliku gwałtownie powstali z miejsc. Niewysoki, kędzierzawy brunet sprawiał wrażenie nastolatka, który został przyłapany przez rodziców na oglądaniu pornograficznych ilustracji. Młodszy, szczupły szatyn, miał w oczach ten sam wyraz znużenia i zadowolenia, jaki dostrzegał u siebie Mock w sobotnie poranki.
– Herr Kriminaldirektor – zwrócił się baron do Mocka. – Przedstawiam panu doktora Georga Maassa z Królewca oraz asystenta kryminalnego policji berlińskiej pana Herberta Anwaldta. Doktor Maass jest prywatnym docentem uniwersytetu królewieckiego, wybitnym semitologiem i historykiem, asystent Anwaldt – specjalistą od przestępstw na tle seksualnym. Drodzy panowie, oto szef Wydziału Kryminalnego Prezydium Policji we Wrocławiu, dyrektor kryminalny Eberhard Mock.
Mężczyźni skinęli sobie głowami, po czym – idąc za przykładem barona – usiedli. Gospodarz ciągnął dalej ceremonialnie:
– Zgodnie ze swym uprzejmym zapewnieniem pan dyrektor kryminalny udzieli panom wszelkiej pomocy. Akta i biblioteki stoją przed panami otworem. Pan dyrektor kryminalny łaskawie zgodził się zatrudnić od jutra asystenta Anwaldta w podległej mu placówce na stanowisku referenta do specjalnych poruczeń. Czy dobrze powiedziałem, Herr Kriminaldirektor? (Mock zdumiony własną „uprzejmością” skinął głową). Pan asystent Anwaldt mając dostęp do wszelkich akt i informacji rozpocznie ściśle tajne śledztwo w sprawie zabójstwa mojej córki. Czy coś pominąłem, Herr Kriminaldirektor?
– Nie, niczego pan baron nie pominął – potwierdził Mock, zastanawiając się, za pomocą jakich środków uśmierzyć gniew żony, gdy dowie się, że pierwsze dni urlopu spędzi samotnie.
We Wrocławiu niepodzielnie zapanował upał. Niecka, w której leży miasto, prażyła się w strugach rozpalonego powietrza. Sprzedawcy lemoniady siedzieli pod parasolami na rogach ulic, w sklepach i w innych wynajętych w tym celu lokalach. Nie musieli reklamować swojego towaru. Wszyscy zatrudniali pomocników, którzy dostarczali im ze składów wiadra lodu. Wachlujący się nieustannie, spocony tłum wypełniał kawiarnie i cukiernie przy reprezentacyjnej Gartenstrasse. Zlani potem muzykanci wygrywali w niedziele marsze i walce na Liebichshöhe, gdzie pod rozłożystymi kasztanowcami i platanami oddychało suchym kurzem zmęczone mieszczaństwo. Skwery i parki zaludniali staruszkowie grający w skata i rozłoszczone bony usiłujące uspokoić zgrzane dzieci. Gimnazjaliści, którzy nie wyjechali na wakacje, dawno zapomnieli o sinusach czy o Hermannie i Dorothei i urządzali pływackie zawody na Kępie Mieszczańskiej. Lumpenproletariat z biednych, brudnych uliczek wokół Rynku i Blücherplatz wypijał cysterny piwa i zalegał nad ranem pod bramami i w rynsztokach. Młodzież urządzała polowania na szczury, które nadzwyczaj rojnie buszowały po śmietnikach. W oknach smętnie zwieszały się namoczone prześcieradła. Wrocław ciężko dyszał. Zacierali ręce wytwórcy i sprzedawcy lodów i lemoniady. Browary pracowały pełną parą.