– Przepraszam – rzekł asystent. – Nie chciałem pana urazić.
– Mój synu – Mock rozparł się wygodnie na krześle, bawił się obrączką, a w myślach budował przenikliwą charakterystykę Anwaldta. – Gdybym miał tak cienką skórę, nie mógłbym już blisko 25 lat pracować w policji. – Od razu się spostrzegł, że Anwaldt udaje pokorę.
Zaintrygowało go to do tego stopnia, że postanowił podjąć tę subtelną grę.
– Nie musiał pan przepraszać. Okazał pan w ten sposób swoją słabość. Dam panu dobrą radę: zawsze ukrywać własne słabe punkty, obnażać je u innych. Wtedy innych usidlimy. Wie pan, co to znaczy „mieć coś na kogoś” albo „trzymać kogoś w imadle”? To „imadło” to u jednego hazard, u drugiego – harmonijnie zbudowani efebowie, a u jeszcze innego – żydowskie pochodzenie. Zaciskając to imadło, wygrałem niezliczoną ilość razy.
– Czy moją słabość może pan już teraz wykorzystać przeciwko mnie? Czy może mnie pan chwycić w „kleszcze lęku”?
– A dlaczego miałbym to robić?
Anwaldt przestał być pokorny. Ta rozmowa sprawiała mu wielką przyjemność. Czuł się jak przedstawiciel rzadkiej dyscypliny naukowej, który nagle w pociągu spotyka innego pasjonata tej nauki i stara się nie liczyć nieubłaganie mijających przystanków.
– Dlaczego? Bo przecież odnowiłem śledztwo, które pan zakończył niewiarygodnym sukcesem. (Z tego, co wiem, to śledztwo bardzo ci pomogło w karierze).
– To prowadź pan to śledztwo, a nie dokonuj na mnie psychologicznej wiwisekcji! – Mock postanowił znów trochę się rozzłościć.
Anwaldt wachlował się przez chwilę egzemplarzem „Breslauer Zeitung”. W końcu zaryzykował: – Toteż je prowadzę. Zacząłem od pana.
W pokoju rozległ się szczery śmiech Mocka. Anwaldt nieśmiało mu zawtórował. Forstner bezskutecznie nasłuchiwał przez ścianę.
– Podobasz mi się, synu – Mock dopił herbatę. – Gdybyś miał jakieś kłopoty, dzwoń do mnie o każdej porze dnia i nocy. Mam „imadło” prawie na każdego w tym mieście.
– Ale na mnie jeszcze nie? – Anwaldt chował do portfela elegancką wizytówkę.
Mock wstał na znak, że tę rozmowę uważa za skończoną. – I dlatego jeszcze cię lubię.
Gabinet Mocka był jedynym (oprócz kuchni) pomieszczeniem z oknami wychodzącymi na północ w jego pięciopokojowym apartamencie przy Rehdigerplatz 1. Latem tylko tu można było zażyć przyjemnego chłodu. Dyrektor skończył właśnie jeść obiad przyniesiony mu z restauracji Grajecka, oddzielonej podwórzem od jego kamienicy. Siedział przy biurku i pił zimne piwo Haselbacha, które przed chwilą wyjął ze spiżarni. Jak zwykle po posiłku, palił i czytał książkę wybraną na chybił trafił z półki. Tym razem wybrał pracę autora zakazanego – Z psychopatologii życia codziennego Freuda. Czytał ustęp o przejęzyczeniach i powoli zapadał w upragnioną drzemkę, gdy nagle uświadomił sobie, że zwrócił się dziś do Anwaldta per „mój synu”. Było to przejęzyczenie w wypowiedziach Mocka niespotykane.
Uważał się za człowieka bardzo skrytego, a pod wpływem Freuda sądził, że właśnie przejęzyczenia odsłaniają nasze skryte potrzeby i pragnienia. Największym marzeniem Eberharda była chęć posiadania syna. Rozwiódł się z pierwszą żoną po czterech latach małżeństwa, gdy zdradziła go ze służącym, bo nie mogła już dłużej znieść coraz bardziej brutalnych oskarżeń o bezpłodność. Potem miał wiele kochanek. Gdyby tylko któraś z nich zaszła w ciążę, ożeniłby się z nią bez wahania. Niestety, kolejne kochanki zostawiały ponurego neurotyka i odchodziły do innych, tworząc mniej lub bardziej szczęśliwe stadła. Wszystkie miały dzieci. Mock w wieku lat czterdziestu nie wierzył ciągle w swoją bezpłodność i dalej szukał matki dla swojego syna.
Wreszcie znalazł pewną byłą studentkę medycyny, którą rodzina wyklęła za panieńskie dziecko. Dziewczynę relegowano z uniwersytetu i została utrzymanką pewnego bogatego pasera. Mock przesłuchiwał ją w jakiejś sprawie, w którą ów paser był zamieszany. Kilka dni później Inga Martens przeprowadziła się do mieszkania przy Zwingerstrasse, które Mock dla niej wynajął, a ów paser – po tym jak policjant chwycił go w „imadło” – bardzo chętnie przeniósł się do Legnicy i zapomniał o swojej kochance. Mock był szczęśliwy. Przychodził do Ingi codziennie rano na śniadanie po intensywnym wysiłku w pływalni sąsiadującej z jej domem. Po trzech miesiącach szczęście sięgnęło zenitu: Inga była w ciąży. Mock podjął decyzję powtórnego małżeństwa; uwierzył w stare łacińskie przysłowie, że miłość wszystko zwycięża – amor omnia vincit. Po kilku miesiącach Inga wyprowadziła się z Zwingerstrasse i urodziła drugie dziecko swojego wykładowcy, doktora Karla Meissnera, który tymczasem otrzymał rozwód i ożenił się z kochanką, Mock zaś stracił wiarę w miłość. Przestał żyć iluzjami i poślubił bogatą, bezdzietną Dunkę, swoją drugą i ostatnią żonę.
Wspomnienia dyrektora przerwał dzwonek telefonu. Ucieszył się, słysząc głos Anwaldta.
– Dzwonię, korzystając z pańskiego łaskawego zezwolenia. Mam pewien kłopot z Weinsbergiem. Nazywa się on teraz Winkler i udaje że nic nie wie o Friedlanderze. Nie chciał ze mną rozmawiać i omal nie poszczuł mnie psami. Czy ma pan „coś” na niego?
Mock zastanawiał się przez równą minutę.
– Chyba tak. Ale nie mogę o tym rozmawiać przez telefon. Proszę przyjść do mnie za godzinę. Rehdigerplatz 1, mieszkanie nr 6.
Odłożył słuchawkę i wykręcił numer Forstnera. Kiedy jego były asystent zgłosił się, zadał mu dwa pytania i wysłuchał wyczerpujących odpowiedzi. Za chwilę telefon znów się rozdzwonił. Glos Ericha Krausa łączył w sobie dwie przeciwne intonacje: szef gestapo jednocześnie pytał i rozkazywał.
– Mock, kim jest ten Anwaldt i co tutaj robi?
Eberhard nie cierpiał tego aroganckiego tonu. Walter Piontek zawsze uniżenie prosił o informacje, choć wiedział, że Mock nie może mu odmówić, natomiast Kraus brutalnie ich żądał. Mimo że pracował we Wrocławiu dopiero od tygodnia, za ten brak taktu był już przez wielu szczerze znienawidzony. „Ząbkowicki parweniusz i gorliwiec” szeptali wrocławscy arystokraci z krwi i ducha.
– No co, zasnęliście tam?
– Anwaldt jest agentem Abwehry – Mock był przygotowany na pytanie o nowego asystenta; wiedział, że udzielenie prawdziwej odpowiedzi byłoby dla berlińczyka bardzo niebezpieczne. Ta odpowiedź jednocześnie chroniła Anwaldta, gdyż szef wrocławskiej Abwehry, śląski arystokrata Rainer von Hardenburg, nienawidził Krausa. – Rozpracowuje polski wywiad we Wrocławiu.
– Po co jest mu pan potrzebny? Dlaczego zgodnie z planem nie wyjechał pan na urlop?
– Zatrzymała mnie pewna sprawa osobista.
– Jaka?
Kraus cenił nade wszystko wojskowe marsze i ustabilizowane życie rodzinne. Mock czuł obrzydzenie do tego człowieka, który dokładnie i metodycznie zmywał z rąk krew torturowanych osobiście więźniów, aby później zasiąść do rodzinnego obiadu. W drugim dniu swojego urzędowania Kraus własnoręcznie zatłukł pewnego żonatego więźnia, który nie chciał wyjawić, gdzie spotykał się ze swoją kochanką, urzędniczką polskiego konsulatu. Chwalił się później w całym Prezydium Policji, że nienawidzi małżeńskiej niewierności.
Mock nabrał powietrza i zawahał się:
– Zostałem z powodu przyjaciółki… Ale proszę pana o dyskrecję… Rozumie pan, jak to jest…
– Tfu – sapnął Kraus. – Nie rozumiem.
Trzasnęła słuchawka rzucona z rozmachem. Mock podszedł do okna i zapatrzył się na zakurzony kasztanowiec, którego liści nie poruszał najlżejszy nawet wietrzyk. Woziwoda sprzedawał swój życiodajny płyn mieszkańcom oficyny, dzieci goniły się z krzykiem na boisku żydowskiej szkoły ludowej, wzniecając obłoki kurzu. Mock był nieco poirytowany. Chciał odpocząć, a tu nawet po pracy nie dają mu spokoju. Rozłożył na biurku szachownicę i sięgnął po Pułapki szachowe Uberbranda. Kiedy kombinacje pochłonęły go na tyle, że zapomniał o upale i zmęczeniu, zadzwonił dzwonek u drzwi. (Cholera, to pewnie Anwaldt. Mam nadzieję, że gra w szachy).