Anwaldt był entuzjastą tej gry. Nic zatem dziwnego, że siedzieli z Mockiem do świtu nad szachownicą, pijąc kawę i lemoniadę. Mock, który najprostszym czynnościom przypisywał prognostyczne znaczenie, założył, że wynik ostatniej partii będzie proroctwem powodzenia śledztwa Anwaldta. Ostatnią szóstą partię rozgrywali od drugiej do czwartej. Zakończyła się remisem.
Pod odrapaną kamienicę na Zietenstrasse, gdzie mieszkał Anwaldt, zajechał czarny adler Mocka. Asystent usłyszał dźwięk klaksonu schodząc po schodach. Mężczyźni podali sobie ręce. Mock pojechał Seydlitzstrasse, minął ogromny gmach cyrku Buscha, skręcił w lewo, przejechał przez Sonnenplatz i zatrzymał się przed nazistowską drukarnią przy Sonnenstrasse. Wysiadł i za chwilę wrócił niosąc pod pachą jakieś zawiniątko.
Ostro skręcił i przyśpieszył, aby choć nieznacznie poruszyć stojące w samochodzie gorące powietrze. Był niewyspany i małomówny. Przejechali pod wiaduktem i znaleźli się na długiej i pięknej Gabitzstrasse. Anwaldt z zainteresowaniem oglądał kościoły, których wezwania Mock podawał ze znawstwem: najpierw mała, jakby zlepiona z sąsiednią kamienicą kaplica jezuitów, później niedawno powstałe kościoły Chrystusa Króla i Św. Karola Boromeusza o stylizowanej średniowiecznej sylwetce. Mock jechał szybko, wyprzedzając tramwaje aż czterech różnych linii.
Minął Cmentarz Gajowicki, przeciął Menzelstrasse, Kürassier Allee i zaparkował naprzeciw ceglastych koszar kirasjerów na Gabitzstrasse. Tu w nowoczesnej kamienicy pod numerem 158 zajmował duże, wygodne mieszkanie doktor Hermann Winkler, do niedawna Weinsberg.
Sprawa Friedlandera odmieniła szczęśliwie jego życie. Dobrym aniołem tej transformacji był Hauptsturmfuhrer Walter Piontek. Ich znajomość nie zaczęła się zachęcająco: pewnego majowego wieczoru 1933 roku Piontek wpadł z hukiem do jego dawnego mieszkania, sponiewierał go okrutnie, a następnie słodkim głosem przedstawił alternatywę: albo w sposób wiarygodny ogłosi w prasie, że Friedlander zamieniał się po atakach epilepsji we Frankensteina, albo umrze. Kiedy lekarz zawahał się, Piontek dodał, że przyjęcie jego propozycji oznacza znaczne pomnożenie finansów zainteresowanego. Więc Weinsberg powiedział „tak” i jego życie się odmieniło. Dzięki protekcji Piontka zyskał nową tożsamość, a na jego konto w domu handlowym „Eichborn i Spółka” wpływała co miesiąc pewna kwota, która – choć niezbyt wysoka – i tak zadowalała nadzwyczaj oszczędnego lekarza. Niestety, dolce vita trwała krótko. Przed kilkoma dniami Winkler dowiedział się z gazet o śmierci Piontka. Tego samego dnia złożyli mu wizytę ludzie z gestapo i wypowiedzieli układ zawarty przez hojnego Hauptsturmfuhrera. Kiedy próbował protestować, jeden z gestapowców, brutalny grubas postąpił – jak oświadczył – wedle wskazówek swojego szefa: złamał Winklerowi palce lewej dłoni. Po tej wizycie lekarz kupił dwa odchowane dogi, zrezygnował z gestapowskiego honorarium i starał się być niewidoczny.
Mock i Anwaldt aż podskoczyli, gdy za drzwiami Winklera rozszczekały się i rozwyły psy.
– Kto tam? – doszło zza lekko uchylonych drzwi.
Mock ograniczył się do pokazania legitymacji – każde słowo utonęłoby w huku psich płuc. Winkler z trudem uspokoił brytany, uwiązał je na smyczy i poprosił do salonu swych niemile widzianych gości. Ci, jak na komendę zapalili papierosy i rozejrzeli się po pomieszczeniu, które bardziej przypominało biuro niż salon. Winkler, niewysoki, rudy mężczyzna około pięćdziesiątki, był modelowym przykładem starego kawalera-pedanta. W kredensie zamiast kieliszków i karafek stały segregatory oprawione w płótno. Każdy miał na grzbiecie starannie wypisane nazwiska pacjentów. Anwaldtowi nasunęła się myśl, że prędzej zawaliłaby się ta nowoczesna bryła domu, niż któryś z segregatorów zmieniłby swoje miejsce.
Mock przerwał milczenie.
– Te pieski to dla obrony? – zapytał z uśmiechem wskazując na dogi, przywarte do podłogi i nieufnie obserwujące obcych. Winkler przywiązał je do ciężkiego dębowego stołu.
– Tak – odparł sucho lekarz, otulając się szlafrokiem kąpielowym. – Co panów do mnie sprowadza w ten niedzielny poranek?
Mock zignorował pytanie. Uśmiechnął się przyjaźnie.
– Do obrony… Tak, tak… A przed kim? Może przed tymi, którzy złamali palce panu doktorowi?
Lekarz zmieszał się i zdrową ręką sięgnął po papierosa. Anwaldt podał mu ogień. Sposób, w jaki się zaciągał, świadczył, że jest to jeden z nielicznych papierosów w jego życiu.
– O co panom chodzi?
– O co panom chodzi? Co panów do mnie sprowadza? – Mock przedrzeźniał Winklera. Nagle podszedł na bezpieczną odległość i wrzasnął:
– Ja tu zadaję pytania, Weinsberg!!!
Doktor ledwie uspokoił psy, które z warczeniem rzuciły się ku policjantowi, omal nie przewracając stołu, do którego były przywiązane. Mock usiadł, odczekał chwilę i ciągnął już spokojnie:
– Nie będę panu zadawał pytań, Weinsberg, jedynie przedstawię nasze żądania. Proszę nam udostępnić wszystkie swoje notatki i materiały dotyczące Isidora Friedlandera.
Lekarz zaczął drżeć mimo prawie materialnych fal upału rozlewających się po nasłonecznionym pokoju.
– Już ich nie mam. Wszystko przekazałem Hauptsturmfuhrerowi Walterowi Piontkowi.
Mock uważnie mu się przyglądał. Po minucie wiedział, że kłamie. Zbyt często rzucał wzrokiem na swoją zabandażowaną rękę. Mogło to oznaczać albo „ci też zaczną łamać mi palce”, albo „o Boże, co będzie, jeżeli gestapo wróci i zażąda tych materiałów?”. Mock uznał tę drugą możliwość za bliższą prawdy. Położył na stole zawiniątko, które dostał w drukarni. Weinsberg rozerwał paczkę i zaczął kartkować jeszcze niezszytą broszurę. Kościstym palcem przesunął po jednej ze stron. Zbladł.
– Tak, panie Winkler, jest pan na tej liście. Jest to na razie próbny wydruk. Mogę skontaktować się z wydawcą tej broszury i usunąć pańskie nowe czy też prawdziwe nazwisko. Mam to zrobić Weinsberg?
W aucie temperatura była jeszcze o kilka stopni wyższa niż na zewnątrz, czyli wynosiła około 35 stopni Celsjusza. Anwaldt rzucił na tylne siedzenie swoją marynarkę oraz duże, kartonowe pudlo oklejone zielonym papierem. Otworzył je. Były tam kopie notatek, artykułów i jedna prymitywnie wytłoczona płyta patefonowa. Napis na pokrywie pudła głosił: „Przypadek epilepsji prognostycznej I. Friedlandera”.
Mock otarł pot z czoła i uprzedził pytanie Anwaldta:
– Jest to lista lekarzy, pielęgniarzy, felczerów, akuszerek i innych sług Hipokratesa pochodzenia żydowskiego. W tych dniach ma się to ukazać.
Anwaldt spojrzał na jedną z końcowych pozycji: Dr Hermann Winkler, Gabitzstrasse 158.
– Jest pan w stanie to usunąć?
– Nawet nie będę próbował – Mock odprowadził wzrokiem dwie dziewczyny spacerujące pod czerwonym murem koszar; jego jasną marynarkę zaciemniały pod pachami dwie plamy. – Myśli pan, że będę ryzykował starcie z szefem SS Udo von Woyrschem i z szefem gestapo Erichem Krausem dla jednego konowała, który wygadywał brednie w gazetach?