We wzroku Anwaldta dostrzegł wyraźną ironię: „No, przyznaj, że te brednie trochę pomogły ci w karierze”.
IV
Anwaldt siedział w policyjnym laboratorium, studiował materiały Weinsberga i coraz silniej umacniał się w przekonaniu o istnieniu zjawisk paranormalnych. Pamiętał siostrę Elisabeth z sierocińca. Ta drobna i niepozorna osoba o ujmującym uśmiechu ściągnęła na sierociniec niewyjaśnione, zatrważające zdarzenia. To za jej bytności w zakładzie – nigdy wcześniej ani później – maszerowały w nocy korowody milczących ludzi w piżamach, w ubikacji spadały z hukiem żeliwne pokrywy rezerwuarów, w świetlicy ciemna postać zasiadała do fortepianu, a dzwonek telefonu rozdzwaniał się codziennie o tej samej godzinie. Kiedy siostra Elisabeth odeszła, na własną zresztą prośbę, tajemnicze zdarzenia ustały.
Z notatek Weinsberga alias Winklera wynikało, że Friedlander tym się różnił od siostry Elisabeth, że nie wywoływał zdarzeń i sytuacji, lecz je przewidywał. W stanach po ataku epilepsji wykrzykiwał pięć lub sześć słów, wciąż je powtarzając jak ponury refren. Doktor Weinsberg zarejestrował 25 takich przypadków, z których 23 zanotował, 2 nagrał na płytę patefonową. Zebrany materiał poddał dokładnej analizie, której wyniki przedstawił w dwudziestym roczniku „Zeitschrift für Parapsychologie und Metaphysik”. Artykuł jego nosił tytuł Prognostyki tanatologiczne Isidora F. Anwaldt miał przed sobą nadbitkę owego artykułu. Pobieżnie przeczytał metodologiczny wstęp i zagłębił się w zasadnicze wywody Weinsberga:
„Ponad wszelką wątpliwość stwierdzono, że wyrazy wykrzykiwane przez pacjenta są pochodzenia starohebrajskiego. Do takiego wniosku doszedł po trzymiesięcznej analizie semitolog berliński prof. Arnold Schorr. Jego ekspertyza językoznawcza udowadnia to niezbicie. Mamy ją w swoich materiałach i możemy udostępnić zainteresowanym. Każdy komunikat profetyczny chorego dzieli się na dwie części: zaszyfrowane nazwisko i okoliczności śmierci jego posiadacza. Po trzyletnich badaniach udało mi się rozszyfrować 23 z 25 komunikatów. Rozwiązanie dwóch ostatnich jest bardzo trudne, mimo że zostały one nagrane na patefonową płytę. Zrozumiałe przeze mnie komunikaty można podzielić na takie, które okazały się zgodne z rzeczywistością (10) i takie, które dotyczą osób jeszcze żyjących (13). Podkreślić należy, że większość prognostyków Isidora F. odnosi się do osób nieznanych mu osobiście, co potwierdziła córka pacjenta. Te osoby łączą dwie okoliczności: 1 – wszystkie żyły lub żyją we Wrocławiu; 2 – wszystkie zginęły śmiercią tragiczną.
Condicio sine qua non zrozumienia całego komunikatu jest wyłuskanie i rozszyfrowanie nazwiska w nim zawartego. Jest ono wyrażone dwojako: albo brzmieniem, albo znaczeniem hebrajskiego wyrazu. Hebr. geled „skórka” rozszyfrowaliśmy na przykład jako Gold (podobne brzmienie, te same spółgłoski gld). Należy jednak zaznaczyć, że nazwisko to pacjent mógłby wyrazić w inny, „znaczeniowy” sposób. Wszak Gold oznaczające „złoto” mogło być zaszyfrowane synonimicznie w hebr. zahaw. Jest to właśnie ów drugi sposób, kiedy nazwisko ukryte jest w znaczeniu, a nie w brzmieniu hebrajskiego wyrazu. Widać to na przykład w hebr. hamad - „hełm”, co ewidentnie wskazuje na niemieckie nazwisko Heim, które oznacza nic innego niż „hełm” właśnie. Nie obeszło się tutaj bez pewnych zniekształceń, np. hebr. sair znaczy „kozioł” (Bock), a proroctwo dotyczyło zmarłego noszącego nazwisko Beck. Najciekawsze i zarazem najbardziej satysfakcjonujące było rozszyfrowanie hebr. jawal adama – „rzeka”, „pole” (niem. Fluss, Feld). Wydawało się zatem, że nazwisko należy identyfikować jako Feldfluss lub Flussfeld. Kiedy przeglądałem urzędowy spis zgonów, natknąłem się na nazwisko Rheinfelder. Inne wyrazy potwierdzały okoliczności śmierci: pobicie pasem wojskowym. Słowem, Rhein to „Ren”, „rzeka”. Od Rheinfeld do Rheinfelder droga niedaleka. A oto pełny wykaz proroctw dotyczących osób nieżyjących (spis osób żyjących posiadam w swoich materiałach, lecz nie publikuję go, aby nie wywoływać niepotrzebnych emocji).
Z przytoczonych wyżej przykładów wyraźnie widać, że proroctwa pacjenta F. mogły być właściwie zrozumiane dopiero po śmierci wskazanej przez nie osoby. Spójrzmy, powiedzmy, na przykład 2. Oto kilka możliwości jego interpretacji. Równie dobrze osoba wzmiankowana w proroctwie mogłaby nazywać się Weisswasser („biała woda”) – we Wrocławiu mieszka 15 rodzin 0 tym nazwisku. A zatem jakiegoś Weisswassera mogłaby powalić dusznica („usta”, „oddech”) podczas opalania („słońce”). Denat mógłby też nazywać się Sonnemund („usta”, „słońce”) – 3 rodziny we Wrocławiu. Przewidywana śmierć: zachłyśnięcie („oddech”) wódką (jedna z gdańskich wódek nazywa, się Silberwasser „srebrna woda”).
Zapewniam, że pozostałe przypadki też mógłbym interpretować na wiele sposobów. Dlatego też nie zamieszczamy listy, której śmierć niejako nie zweryfikowała. Powiedzmy tylko tyle, że obejmuje ona 83 nazwiska i rozmaite okoliczności tragicznej śmierci.
Czy ta rozmaitość interpretacji nie dyskwalifikuje proroctw Isidora F.? Bynajmniej. Zagmatwane i ponure przewidywania mojego pacjenta pozbawiają człowieka możliwości jakiejkolwiek obrony. Nie sposób wyobrazić sobie bardziej złośliwego i okrutnego fatalizmu – bo oto opublikujmy listę 83 osób, z których 13 tragicznie zginie. I rzeczywiście zginie trzynaście, a może dwanaście, a może dziesięć! Ale nagle, po pewnym czasie przejrzymy akty zgonów i znajdziemy denatów, których na liście nie było, a których rzeczywiście dotyczyły proroctwa Isidora F. Człowiek z jego przewidywań jest wydany na żer harpiom ciemnych sił, bezradną kukłą, której dumne deklaracje samodzielności rozbijają się o surowy dźwięk hebrajskich spółgłosek, a jej missa defunctorum to tylko szyderczy śmiech zadowolonego z siebie demiurga”.
Po tym patetycznym akordzie następowały nużące i uczone wywody porównujące osobę Friedlandera z jasnowidzami i rozmaitymi mediami wieszczącymi w transie. Anwaldt ze znacznie mniejszą uwagą doczytał do końca artykuł Weinsberga i zabrał się do studiowania owych 83 interpretacji, które spięte mosiężnymi spinaczami tworzyły wyraźnie widoczny plik wśród innych materiałów i notatek. Wnet go to znużyło. Na deser zostawił sobie proroctwa foniczne. Czuł, że mają one jakiś związek ze śmiercią baronówny. Wprawił w ruch patefon i oddał się słuchaniu tajemnych przesłań. To, co zrobił, było irracjonalne – Anwaldt notorycznie opuszczał w gimnazjum nadobowiązkowe lekcje języka Biblii i teraz z równym zrozumieniem mógł słuchać audycji w języku keczua. Ale chropawe dźwięki wprawiały go w stan chorobliwego niepokoju i fascynacji, jakiej uległ oglądając po raz pierwszy giętkie greckie litery. Friedlander wydawał odgłosy podobne do duszenia się. Głoski raz szumiały, raz syczały, raz fala tłoczona z płuc omal nie rozerwała ściśniętej krtani. Po dwudziestu minutach upartego refrenu dźwięki urwały się.
Anwaldtowi chciało się pić. Przez chwilę odganiał od siebie myśl o spienionym kuflu piwa. Wstał, wszystkie materiały z wyjątkiem płyty włożył do tekturowego pudła i poszedł do dawnego składu materiałów biurowych, który wyposażony teraz w biurko i telefon służył jako gabinet jemu – referentowi do specjalnych poruczeń. Zatelefonował do doktora Georga Maassa i umówił się z nim na spotkanie. Następnie udał się do gabinetu Mocka z listą 83 nazwisk i swoim wrażeniami. Po drodze minął Forstnera wychodzącego od szefa. Anwaldt zdziwił się, widząc go tutaj w niedzielę. Już chciał zażartować na temat ciężkiej pracy policji, ale Forstner minął go bez słowa i szybko zbiegł po schodach. (Tak wygląda człowiek, którego Mock pochwycił w imadło). Mylił się. Forstner cały czas tkwił w imadle. Mock jedynie czasem je dociskał. Tak uczynił przed chwilą.