Jego środek zajmował ogromny tapczan wyłożony złotymi i purpurowymi poduszkami. Dookoła rozstawione były teatralne reflektory i kilka wiklinowych parawanów obwieszonych elegancką koronkową bielizną. Nie można było żywić najmniejszej wątpliwości co do charakteru kręconych tu filmów. Usłyszał jakiś szmer. Odwrócił się i ujrzał stojącą w drzwiach wysoką brunetkę.
Ubrana była jedynie w pończochy i w czarny, przejrzysty peniuar. Dłonie oparła na biodrach rozsuwając swe okrycie. Anwaldt poznał w ten sposób większość pięknych tajemnic jej ciała.
– Spóźnił się pan pół godziny. Mamy zatem mało czasu – mówiła powoli, przeciągając sylaby. Podeszła do łoża lekko kołysząc biodrami. Sprawiała wrażenie, jakby przejście tych dwu metrów było ponad jej siły. Usiadła ciężko i smukłą dłonią uczyniła zapraszający gest. Anwaldt podszedł dość ostrożnie. Przyciągnęła go mocno ku sobie. Wydawało się, że nigdy nie skończy prostej czynności rozpinania jego spodni. Przerwał te zabiegi, pochylił się nieco i ujął w dłonie jej drobną twarz. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Jej źrenice rozpłynęły się, całkiem pokrywając tęczówki. Cienie półmroku obrysowały twarz Lei – bladą i chorą. Szarpnęła głową, aby rozerwać łagodny uścisk. Peniuar zsunął się z ramienia odsłaniając świeże nakłucia.
Anwaldt poczuł, że papieros parzy mu wargi. Wypluł go szybko, trafiając do dużej porcelanowej miednicy. Niedopałek zasyczał w resztce wody. Anwaldt zdjął marynarkę i kapelusz. Usiadł w fotelu naprzeciw Lei. Promienie zachodzącego słońca przenikały przez różowe kotary i tańczyły na ścianie.
– Panno Friedlander, chcę porozmawiać o pani ojcu. Tylko kilka pytań…
Głowa Lei opadła do przodu. Oparła łokcie na udach, jakby zapadała w sen.
– Po co to panu? Kim pan jest? – Anwaldt raczej się domyślił tych pytań.
– Nazywam się Herbert Anwaldt i jestem prywatnym detektywem. Prowadzę śledztwo w sprawie śmierci Marietty von der Malten. Wiem, że pani ojca zmuszono do przyznania się do winy. Znam też brednie Weinsberga alias Winklera…
Urwał. Wyschnięte gardło odmawiało mu posłuszeństwa. Podszedł do zlewu zamontowanego w rogu studia i pił przez chwilę wodę wprost z kranu. Potem znów usiadł w fotelu. Wypita woda parowała przez skórę. Starł wierzchem dłoni falę potu i zadał pierwsze pytanie:
– Ktoś wrobił pani ojca. Może właśnie mordercy. Niech mi pani powie, komu zależało na uczynieniu mordercy z pani ojca?
Lea wolnym gestem odgarnęła włosy z czoła. Milczała.
– Niewątpliwie Mockowi – odpowiedział sam sobie. – Dzięki znalezieniu „mordercy” awansował. Ale doprawdy trudno podejrzewać dyrektora o taką naiwność. A może mordercami baronówny są ci, którzy go do was skierowali? Baron von Köpperlingk? Nie, to niemożliwe z przyczyn naturalnych. Żaden homoseksualista nie jest w stanie zgwałcić w ciągu kwadransa dwóch kobiet. Poza tym baron, wskazując na wasz sklep jako miejsce zakupu skorpionów, mówił prawdę, więc to wszystko nie wygląda na z góry ukartowany plan. Krótko mówiąc, pani ojca podsunął Mockowi ktoś, kto wiedział, że baron niegdyś kupował u was skorpiony, wiedział też o chorobie umysłowej pani ojca. Ten „ktoś” znalazł w osobie pani ojca idealnego kozła ofiarnego. Kto mógł wiedzieć o skorpionach i o obłędzie ojca? Niech pani pomyśli! Czy oprócz Mocka pojawiał się u was ktoś i wypytywał pani ojca o alibi? Może jakiś prywatny detektyw, taki jak ja?
Lea Friedlander położyła się na boku i oparła głowę na zgiętej w łokciu ręce. W kąciku ust dymił papieros.
– Jeżeli panu powiem, umrze pan – roześmiała się cicho. – Zabawne. Mogę skazywać na śmierć.
Opadła na plecy i zamknęła oczy, papieros wysunął się z uszminkowanych ust i potoczył po łożu. Anwaldt szybkim ruchem wrzucił go do porcelanowej miski. Chciał wstać z tapczanu, kiedy Lea uwiesiła mu się na szyi. Chcąc nie chcąc położył się koło niej. Leżeli oboje na brzuchu, blisko siebie. Policzek Anwaldta dotykał jej gładkiego ramienia. Lea położyła rękę mężczyzny na swoich plecach i wyszeptała mu do ucha:
– Zginie pan. Ale teraz jest pan moim klientem. Więc rób pan swoje. Czas się kończy…
Dla Lei Friedlander czas się rzeczywiście skończył. Usnęła. Anwaldt położył na plecach bezwładną dziewczynę i odchylił jej powieki. Oczy uciekały pod sklepienie czaszki. Przez chwilę walczył z ogarniającą go żądzą. Opanował się jednak, wstał, zdjął krawat i rozpiął do pasa koszulę. Uzyskawszy w ten sposób trochę ochłody, wszedł do przedpokoju, a następnie do jedynego pomieszczenia, którego jeszcze nie zlustrował: do salonu pełnego mebli w czarnych pokrowcach.
Panował tu przyjemny chłód – okna wychodziły na podwórze. Drzwi prowadziły do kuchni. Ani śladu służącej. Wszędzie sterty brudnych naczyń oraz butelek po piwie i lemoniadzie (Co w tym domu robi służąca? Chyba kręci filmy wraz ze swoją panią…). Wziął jeden z czystych kufli i napełnił go do połowy wodą. Z kuflem w dłoni wszedł do pokoju bez okien, które kończyło ową nietypową amfiladę (Spiżarnia?, służbówka?). Prawie całą powierzchnię zajmowało żelazne łóżko, ozdobny sekretarzyk oraz toaletka z powyginaną misternie lampką. Na sekretarzyku stał z tuzin książek oprawionych w wyblakłe zielone płótno. Na grzbietach wytłoczono srebrem tytuły. Jedna z nich była bez tytułu i ta właśnie zaintrygowała Anwaldta. Otworzył ją: brulion do połowy wypełniony dużym, okrągłym pismem. Na stronie tytułowej starannie wykaligrafowano: „Lea Friedlander. Pamiętnik”.
Zdjął buty, ułożył się na łóżku i zagłębił w lekturze. Nie był to typowy pamiętnik; raczej niedawno spisane wspomnienia z dzieciństwa i młodości.
Anwaldt porównywał swoją wyobraźnię do obrotowej sceny w teatrze. Często w trakcie lektury przed jego oczami pojawiała się z intensywnym realizmem czytana scena. Tak podczas niedawnej lektury pamiętników Gustava Nachtigala czuł pod stopami rozpalony piasek pustyni, a w nozdrza bił smród wielbłądów i przewodników z ludu Tibbu. Gdy tylko oderwał oczy od książki, kurtyna zapadała, znikały wyimaginowane dekoracje. Gdy wracał do książki, wracała właściwa sceneria, rozpalało się słońce Sahary.
Teraz też widział to, o czym czytał: park i słońce przeciskające się przez liście drzew. Słońce załamywało się w koronkach sukien młodych matek, obok których biegały małe dziewczynki. Zaglądały matkom w oczy i wtulały główki pod ich ramiona. Obok spacerowała piękna dziewczyna z otyłym ojcem, który dreptał i bezgłośnie rzucał przekleństwa na mężczyzn chciwie przypatrujących się córce. Anwaldt zamknął oczy i ułożył się wygodniej. Jego wzrok zatrzymał się na jakimś obrazie na ścianie, po czym znów wrócił do kart pamiętnika.
Teraz widział ciemne podwórze. Mała dziewczynka upadła z trzepaka i wołała: „Mamo!” Zbliżył się ojciec i utulił małą. Usta pachnące znajomym tytoniem. Ojcowska chustka rozmazywała łzy na policzkach.
Usłyszał jakiś hałas w kuchni. Wyjrzał. Duży, czarny kot majestatycznie spacerował po parapecie. Uspokojony Anwaldt wrócił do lektury.
Dekoracja, w którą teraz się wpatrywał, była trochę zamazana. Gruba zieleń wypełniała obraz mocnymi plamami. Las. Liście drzew zwieszały się nad głowami dwóch małych istot trzymających się za ręce i idących niepewnie ścieżką. Istoty chore, pokrzywione, wypaczone, dławione ciemną zielenią lasu, wilgocią mchu, szorstkim dotykiem traw. To nie była wyobraźnia – Anwaldt wpatrywał się w obraz wiszący nad łóżkiem. Przeczytał przymocowaną doń tabliczkę: „Chaim Soutine. Wygnane dzieci”.