Dwaj jego służący na obcasach wynieśli z pałacu pobitego „podłego oszusta”. Wydawało się, że Anwaldt stracił już wszystkie złudzenia. Niestety, znów je odzyskał dzięki innej gimnazjalistce, ubogiej, pięknej Ernie Stange z porządnej robotniczej rodziny z berlińskiej dzielnicy Wedding. Trzydziestolatek, mający przed sobą karierę policyjną, myślał o małżeństwie. Ojciec Erny, uczciwy i twardy kolejarz, miał łzy w oczach, gdy patrzył na oświadczyny. Anwaldt starał się o pożyczkę w kasie policyjnej. Czekał na maturę Erny i myślał o mieszkaniu. Po trzech miesiącach przestał myśleć o czymkolwiek z wyjątkiem alkoholu.
Nie wierzył w bezinteresowną namiętność gimnazjalistek. Dlatego i teraz nie bardzo wierzył w to, co widział przed chwilą. Oto piękna dziewczyna oddawała się szpetnej pokrace.
Szczęknęły drzwi od mieszkania. Maass zamknąwszy oczy całował się ze swoją uczennicą. Znów mocno klepnął dziewczynę w pośladek i zatrzasnął zamek. Anwaldt usłyszał stukot pantofli na schodach. Zszedł ostrożnie, obcasy stukały w bramie, zalotne „do widzenia” dotarło do zarośniętych uszu stróża. Pożegnał się również ze stróżem, lecz nie wyszedł tak szybko z bramy. Wynurzył się nieznacznie i obserwował: dziewczyna wsiadała do czarnego mercedesa, brodaty szofer zdjął czapkę i ukłonił się. Ruszył powoli. Anwaldt podbiegi szybko do swojego adlera. Ruszył z rykiem silnika.
Z wściekłością zauważył, że traci z oczu mercedesa. Przyśpieszył i omal nie potrącił jakiegoś jegomościa w cylindrze, przechodzącego przez ulicę. Po dwóch minutach znalazł się w bezpiecznej odległości za mercedesem, który jechał znaną Anwaldtowi drogą: Sonnenplatz i Grabschener Strasse. Oba samochody zanurzyły się w prąd samochodów, dorożek i nielicznych furmanek. Anwaldt widział tylko kark i głowę szofera. (Zmęczona, widocznie położyła się na tylnym siedzeniu). Jechali cały czas prosto. Anwaldt obserwował szyldy z nazwą ulicy: jechali wciąż Grabschner Strasse. Za murem cmentarnym, ponad którym sterczał gładki tympanon (Pewnie krematorium; takie samo jest w Berlinie) śledzony samochód nagle przyśpieszył i zniknął Anwaldtowi z oczu. Policjant dodał gazu i przeskoczył przez most na jakiejś małej rzece. Po lewej stronie mignęła tabliczka z napisem „Wrocław”. Skręcił w pierwszą uliczkę w lewo.
Znalazł się w cienistej pięknej alei, wzdłuż której stały wille i małe domki ukryte wśród lip i kasztanowców. Mercedes stał przed narożnym pałacykiem. Anwaldt skręcił w prawo w małą, boczną uliczkę i zgasił silnik. Wiedział z doświadczenia, że śledzenie samochodem jest mniej skuteczne niż na piechotę. Wysiadł z adlera i ostrożnie podszedł do skrzyżowania. Wychylił głowę i dostrzegł zawracającego mercedesa. Po dwóch sekundach samochód zniknął, skręcił w prawo i pojechał w stronę Wrocławia. Nie miał najmniejszych wątpliwości: szofer jechał sam.
Zapisał numer rejestracyjny i podszedł do pałacyku, sprzed którego odjechał mercedes. Była to stylowa, neogotycka budowla. Zamknięte okiennice wyglądały bardzo tajemniczo. Nad wejściem widniał napis „Nadślężański zameczek”.
– Wszystkie burdele śpią o tej porze – mruknął do siebie patrząc na zegarek. Był dumny ze swojej fotograficznej pamięci. Wyjął z portfela wizytówkę otrzymaną wczoraj od fiakra. Porównał adres na wizytówce i na budynku. Zgadzało się: Schellwitzstrasse. (Ta podwrocławska miejscowość to pewnie Oporów, jak na wizytówce).
Długo przyciskał dzwonek przy bramie wjazdowej. Na podjeździe pojawił się w końcu mężczyzna o posturze boksera wagi ciężkiej. Podszedł do furty i uprzedził wszystkie pytania Anwaldta:
– Nasz klub jest czynny od siódmej.
– Jestem z policji. Wydział Kryminalny. Chciałbym zadać kilka pytań twojemu szefowi.
– Każdy tak może powiedzieć. Nie znam ciebie, a znam wszystkich z kripo. Poza tym każdy z kripo wie, że tutaj jest szefowa, nie szef…
– Oto moja legitymacja.
– Tu jest napisane „Policja Berlin”. A jesteśmy na Oporowie pod Wrocławiem.
Anwaldt przeklął własne roztargnienie. Już od soboty czekała w dziale kadr jego wrocławska legitymacja. Zapomniał o niej. „Bokser” patrzył na niego beznamiętnie spod opuchniętych powiek. Anwaldt stał w słonecznej kałuży i liczył ozdobne pręty ogrodzenia.
– Albo otwierasz, bydlaku, tę bramę, albo dzwonię do zastępcy mojego szefa, Maxa Forstnera – powiedział podniesionym głosem. – Chcesz, żeby twoja szefowa miała przez ciebie kłopoty?
Goryl był niewyspany i skacowany. Powoli zbliżył się do furty:
– Zmiataj stąd, albo… – wysilał się na wymyślenie czegoś, co zabrzmiałoby groźnie, ale Anwaldt już dostrzegł, że furta jest niedomknięta. Rzucił się na nią całym ciężarem. Żelazna krata trafiła w sam środek twarzy goryla. Znalazłszy się na terenie posesji, Anwaldt uskoczył, aby uniknąć poplamienia krwią, która nader obficie buchnęła z nosa strażnika. Uderzony szybko otrząsnął się z zaskoczenia. Zamachnął się i Anwaldt stracił oddech: potężna pięść trafiła go w tętnicę szyjną. Tłumiąc kaszel uchylił się w ostatniej chwili przed drugim ciosem. Pięść strażnika tym razem chybiła i z całym impetem runęła na żelazne ogrodzenie. Goryl stał przez kilka sekund i z niedowierzaniem oglądał przetrąconą dłoń. Policjant znalazł się natychmiast za jego plecami i wziął zamach nogą, jakby chciał kopnąć piłkę. Wycelował dokładnie – szpic buta trafił w krocze. Drugi precyzyjny cios w skroń, był decydujący. Strażnik kiwał się przy bramie jak pijany i starał się za wszelką cenę utrzymać pionową pozycję. Anwaldt kątem oka dostrzegł wybiegające z pałacyku postaci. Nie sięgał po rewolwer; wiedział, że zostawił go w samochodzie.
Stać! – władczy kobiecy glos powstrzymał trzech strażników biegnących, aby przykładnie ukarać człowieka, który zmasakrował ich kolegę. Posłusznie zatrzymali się. Tęga kobieta stała w oknie na pierwszym piętrze i uważnie patrzyła na Anwaldta. – Kto pan jest? – zawołała z wyraźnie cudzoziemskim akcentem.
Pobity strażnik nie tylko nie utrzymał pozycji pionowej, ale rozpłaszczył się całkiem na ziemi. Zdrową rękę przyłożył do podbrzusza.
Anwaldtowi żal się zrobiło tego człowieka, który został sponiewierany tylko za to, że rzetelnie wypełniał swe obowiązki. Spojrzał w górę i odkrzyknął:
– Asystent kryminalny Herbert Anwaldt.
Madame le Goef rozzłościła się, lecz nie na tyle, aby stracić panowanie nad sobą:
– Kłamiesz. Ty groził dzwonić do Forstnera. On nie jest szef kripo.
– Po pierwsze, proszę do mnie nie mówić per ty – uśmiechał się, słuchając tej osobliwej niemczyzny. – Po drugie, moim szefem jest dyrektor kryminalny Eberhard Mock, lecz nie mogę do niego zadzwonić. Wyjechał na urlop.
– Proszę. Pan wchodzi – madame wiedziała, że Anwaldt nie kłamie. Wczoraj dyrektor Mock odwołał z powodu wyjazdu cotygodniową partię szachów. Poza tym bała się go panicznie i otworzyłaby nawet włamywaczowi, który wszedłby z nazwiskiem Mocka na ustach.
Anwaldt nie patrzył na zacięte twarze mijanych strażników. Wszedł do hallu i przyznał, że ten przybytek Afrodyty swym wystrojem nie ustępuje żadnemu berlińskiemu. To samo mógł powiedzieć o gabinecie właścicielki. Bezceremonialnie usiadł w otwartym oknie. Na podjeździe szurały buty strażnika ciągniętego przez kolegów. Anwaldt zdjął marynarkę, odkaszlnął i rozmasował siniec na szyi.