Выбрать главу

Zorientował się, że na balkon wychodzą okna z dwóch pokojów. Za chwilę w owym świetle znalazło się jego jedno oko. Z uwagą obserwował scenę w pokoju. Na podłodze prężyły się dwa kobiece i dwa męskie ciała. Minęło pół minuty, nim zrozumiał tę skomplikowaną konfigurację.

Obok na sofie rozwalał się nagi mężczyzna w masce, a po obu jego stronach klęczały dwie dziewczyny w gimnazjalnych mundurkach. Podszedł do drugiego okna, zaniepokojony dziwnym odgłosem. Był to świst bata: dwie dziewczyny w długich butach i czarnych mundurach biczowały chuderlawego blondynka, przykutego kajdankami do lśniących drzwiczek kaflowego pieca. Mężczyzna krzyczał, kiedy żelazne końcówki batogów raniły jego posiniaczone ciało.

Oba okna były szeroko otwarte. Przesycone wonią kadzideł powietrze drżało od mniej lub bardziej udawanych jęków kobiet. Anwaldt wszedł przez drzwi balkonowe do pierwszego pokoju. Jak słusznie przypuszczał, żadna z obecnych tam osób nie zwróciła na niego najmniejszej uwagi. Za to on przyjrzał się wszystkim uważnie.

Bez trudu rozpoznał cofniętą szczękę Maassa i pieprzyk na dłoni „gimnazjalistki”. Wyszedł do przedpokoju i delikatnie zamknął za sobą drzwi. W obszernym korytarzu wykuto kilka nisz, w których stały małe marmurowe kolumny. Wiedziony instynktem kameleona zdjął smoking i koszulę i powiesił je na jednej z kolumn. Z dołu dochodził łagodny dźwięk instrumentów smyczkowych. Rozpoznał Kwartet cesarski Haydna.

Zszedł po schodach i zobaczył trzy pary otwartych na oścież drzwi. Stanął w jednych z nich i rozejrzał się. Rozsunięte szklane ściany działowe trzech wielkich pokojów tworzyły wielką salę długości trzydziestu, szerokości zaś czterdziestu metrów. Całą tę powierzchnię zajmowały drewniane stoliki zastawione owocami, kieliszkami i butelkami stojącymi w wiaderkach z lodem oraz kilkanaście niskich dwuosobowych sof i szezlongów, zajętych przez nagie, wolno poruszające się ciała. Baron dyrygował kwartetem za pomocą osobliwej batuty – ludzkiego piszczela. Pięknooki służący ubrany jedynie w indiańską przepaskę okrywającą genitalia nalewał hojnie wino do wysokich kieliszków. Ów Ganimedes przerwał na chwilę swą czynność i zaczął z gracją krążyć wśród gości rozrzucając dookoła różane płatki. Dbał, by każdy z gości był zadowolony. Toteż zdziwił się bardzo, widząc wysokiego szatyna, który stał przez chwilę w drzwiach, po czym szybko przysiadł na szezlongu, z którego właśnie stoczyła się na podłogę kobieca para. Zbliżył się tanecznym krokiem do Anwaldta i zapytał melodyjnym głosem:

– Szanowny pan potrzebuje czegoś?

– Tak. Wyszedłem na chwilę do toalety, tymczasem moja partnerka zniknęła.

Ganimedes zmarszczył brwi i zaśpiewał:

– To żaden problem, dostanie pan nową.

Z Ogrodu Zoologicznego dochodzi fetor nawozu, niekiedy wzbijały się ku niebu ryki rozdrażnionych upałem zwierząt. Odra oddawała suchemu powietrzu resztki wilgoci.

Baron odrzucił piszczel i rozpoczął striptiz. Instrumentaliści uderzali w dzikiej pasji smyczkami w napięte struny. Baron zupełnie nagi przyprawił sobie wielką rudą brodę, a na głowę włożył piętrową czapę Nabuchodonozora. Niektórzy orgiaści opadli z sił i ślizgali się na własnym pocie. Inne pary, tercety i kwartety usiłowały – na próżno – zadziwiać się wymyślnymi pieszczotami. Anwaldt spojrzał ponad ciałami i napotkał uważny wzrok Nabuchodonozora, który tymczasem włożył ciężką złotą szatę. (Wyglądam jak karaluch na białym dywanie. Leżę sam, ubrany w spodnie wśród nagich ludzi. Nikt z nich nie jest sam. Nic dziwnego, że ten kutas tak mi się przygląda). Nabuchodonozor patrzył, instrumenty smyczkowe zamieniały się w instrumenty perkusyjne, jęczały kobiety w udawanej rozkoszy, wyli mężczyźni w wymuszonej ekstazie.

Anwaldt wił się pod uważnym wzrokiem barona. Postanowił przyjąć zaproszenie dwóch lesbijek, które od dłuższej chwili przyzywały go ku sobie. Nagle zjawił się Ganimedes prowadząc nieco zamroczoną platynową blondynkę w aksamitnej masce. Nabuchodonozor przestał się nim interesować. Dziewczyna przykucnęła przy sofie Anwaldta. Zamknął oczy. (Niech też coś mam z tej orgii). Niestety, jego oczekiwania nie zostały spełnione, zamiast delikatnych dłoni i ust dziewczyny, poczuł twarde zrogowaciałe palce przyciskające go mocno do sofy. Wielki ciemny mężczyzna z orlim nosem opierał ręce na bicepsach Anwaldta i wtłaczał go w sofę. Służący barona trzymał smoking Anwaldta i plik czarnych zaproszeń na bal. Napastnik otworzył usta, zionąc smrodem czosnku i tytoniu:

– Jak się tu znalazłeś? Pokaż zaproszenie!

Anwaldt słyszał już taki akcent, kiedy przesłuchiwał w Berlinie pewnego tureckiego restauratora zamieszanego w przemyt opium.

Leżał sparaliżowany nie tyle mocnym chwytem, ile widokiem dziwnego tatuażu na lewej dłoni napastnika. Pod wpływem stalowego uścisku między palcem wskazującym a kciukiem wysklepił się duży okrągły mięsień drgający przy najmniejszym poruszeniu. Drżenie mięśnia wprawiało w ruch starannie wytatuowanego skorpiona. Napastnik chciał jeszcze bardziej unieruchomić ofiarę, ale gdy przerzucał nogę przez sofę, aby usiąść okrakiem na policjancie, ten zgiął szybko nogę w kolanie i trafił amatora czosnku w czułe miejsce. Mężczyzna pod wpływem bólu oderwał rękę od ramienia Anwaldta, który odzyskawszy częściowo swobodę ruchów uderzył czołem w twarz przeciwnika.

Poczuł wilgoć na głowie. Wytatuowany stracił równowagę i spadł z sofy. Policjant pobiegł ku wyjściu. Nikogo nie zainteresowała bijatyka, kwartet wykonywał nadal oszalałe rondo, coraz więcej osłabionych ludzi zaległo mokry parkiet.

Jedyną przeszkodą, jaką Anwaldt musiał pokonać, był Ganimedes, który wymknął się wcześniej z sali i właśnie zamykał drzwi wejściowe. Anwaldt wymierzył mu mocnego kopniaka w pachę, drugi zadudnił po żebrach. Służący zdołał jednak zamknąć drzwi i wepchnąć klucz w otwór na listy. Klucz zabrzęczał z drugiej strony, na posadzce klatki schodowej. Trzeci cios, w głowę, pozbawił Ganimedesa przytomności. Anwaldt, nie mogąc się wydostać drzwiami, ruszył po wewnętrznych schodach na piętro apartamentu. Za sobą słyszał ciężki oddech cudzoziemca.

Huk strzału rozdarł powietrze i nieznacznie zaniepokoił odpoczywających po ciężkim trudzie orgiastów. Policjant poczuł ból w uchu i ciepłą krew na szyi. (Kurwa, znów nie mam pistoletu, deformował mi linię smokingu). Schylił się i porwał jeden z wielu ciężkich prętów przyciskających do schodów purpurowy chodnik. Kątem oka spostrzegł, że napastnik znów składa się do strzału. Huk rozległ się jednak dopiero, gdy Anwaldt znalazł się na piętrze. Kula nadkruszyła marmurową kolumienkę i przez chwilę rykoszetowała w kamiennej niszy. Policjant rzucił się ku drzwiom, w których tkwił duży klucz. Przekręcił go i wyskoczył na klatkę schodową. Ścigający był blisko. Kule biły po ceramicznych kafelkach pokrywających ściany.

Anwaldt zbiegał na oślep. Piętro niżej, przed głównym wejściem do mieszkania, stał jakiś spóźniony gość. Zza czarnej maski wymykały się sztywne, rude włosy. Zaalarmowany wystrzałami, trzymał w ręku rewolwer. Kiedy zobaczył Anwaldta i krzyknął „stać, bo strzelam!”, policjant kucnął, zamachnął się i rzucił prętem. Metalowa sztaba trafiła rudowłosego w czoło. Osuwając się na posadzkę, oddał w sufit dwa strzały. Posypał się deszcz tynku i kurzu. Anwaldt podniósł pręt i jednym susem przeskoczył poręcz. Znalazł się na kolejnym półpiętrze. Kamienica drżała od kanonady. Biegł, potykał się i padał, aż w końcu dopadł ostatniego półpiętra. Cofnął się gwałtownie: po schodach wchodzili czterej mężczyźni uzbrojeni w wielkie szufle do odgarniania śniegu. Anwaldt domyślił się, że do polowania dołączył stróż z trzema kolegami. Odwrócił się i otworzył okno na podwórze. Wyskoczył na oślep i spadł prosto na jakąś furmankę. Drzazgi nieheblowanych desek wkłuły się w ciało, piętę wykręcił przenikliwy ból. Kuśtykając biegł przez podwórze. Rozjarzyły się złe ślepia okien – był widoczny jak na dłoni. Huk wystrzałów wstrząsnął pustą studnią podwórza. Biegł pod ścianami kamienic. Usiłował dostać się do któregoś domu poprzez tylne drzwi. Niestety, wszystkie były zaryglowane. Pościg był blisko.