Anwaldt stoczył się po schodkach prowadzących w dół – do piwnicy kolejnego domu. Jeśli i tam drzwi będą zamknięte, to ścigający osaczą go w betonowym prostokącie. Ale ustąpiły. Anwaldt zaryglował się od wewnątrz, w momencie gdy znalazł się przy nich pierwszy prześladowca. Woń zgniłych ziemniaków, fermentującego wina i szczurzych odchodów była dla niego najmilszym zapachem.
Osunął się w dół po ścianie, ocierając sobie plecy o nieotynkowane cegły. Dotknął dłonią ucha. Targnął nim ostry dreszcz, gęsta krew znów spłynęła kroplami na szyję. Skręcona noga pulsowała ciepłym bólem. Na czole, u nasady włosów, tam gdzie napastnik rozciął mu skórę zębami, zastygała lepka galareta. Wiedząc, że zanim jego prześladowcy okrążą kwartał domów, minie kilka minut, usiłował wydostać się z labiryntu piwnicy.
Szedł w całkowitych ciemnościach, po omacku, płosząc nieliczne szczury i owijając twarz zwojami pajęczyny. Tracił poczucie czasu, ogarniała go senność. Pokonał ją skutecznie daleki odblask. Zlokalizował łatwo latarniany promień przebijający się przez zakurzone okienko. Otworzył je i po kilku nieudanych próbach wydostał się na zewnątrz, zdzierając sobie przy tym naskórek z brzucha i z żeber.
Zamknął okienko i rozejrzał się dookoła. Od chodnika i ulicy oddzielały go gęste krzaki, zza których dochodził tupot nóg kilku biegających tu i tam ludzi. Położył się na wznak na trawniku i ciężko oddychał. (Muszę przeczekać kilka godzin). Rozejrzał się i znalazł idealną kryjówkę. Balkon mieszkania na parterze obrośnięty był dzikim winem zwieszającym się do samej ziemi. Anwaldt wsunął się tam i poczuł, że opuszcza go przytomność.
Zbudziła go wilgoć ziemi i cisza dookoła. Kryjąc się między drzewami i ławkami nadodrzańskiej promenady przekradł się do zaparkowanego pod politechniką samochodu. Ledwo prowadził. Był obolały i pokrwawiony. Wchodząc na swoje piętro, trzymał się kurczowo poręczy. W kuchni nie zapalał światła, aby nie widzieć karaluchów. Wypił jednym haustem szklankę wody, rzucił w przedpokoju podarte spodnie od smokingu, otworzył okno w pokoju i runął w skłębioną pościel.
Po przebudzeniu Anwaldt nie mógł oderwać ucha od poduszki. Zastygła krew tworzyła mocne spoiwo. Z trudem usiadł na łóżku. Na czubku głowy sztywno sterczały sklejone krwią włosy. Cały tors był odrapany i pokryty plamami sińców. Pięta bolała, spuchnięta kostka sfioletowiała. Podskakując na jednej nodze, zbliżył się do telefonu i zadzwonił do barona von der Maltena.
Po kwadransie przyjechał do Anwaldta osobisty lekarz barona, doktor Lanzmann. Po upływie kolejnego kwadransa byli w rezydencji von der Maltenów. Po czterech godzinach pacjent Anwaldt – wyspany, z opatrunkiem na głowie i na naderwanym uchu, ze skręconą nogą unieruchomioną bambusowymi deszczułkami i z żółtymi plamami na całym ciele – palił długie, wyborne cygaro „Ahnuri Shu” firmy Przedecki i relacjonował swojemu chlebodawcy wczorajsze wypadki.
Kiedy baron – wysłuchawszy – wyszedł do swojego gabinetu, Anwaldt zadzwonił do Prezydium Policji i poprosił Kurta Smolorza o przygotowanie na szóstą wieczór wszelkich materiałów na temat barona von Köppelringka. Potem połączył się z profesorem Andreae i umówił się z nim na rozmowę.
Szofer barona von der Maltena pomógł mu zejść po schodach i zająć miejsce w aucie. Ruszyli. Anwaldt z zaciekawieniem pytał o każdy prawie dom, każdą ulicę. Szofer cierpliwie odpowiadał:
– Jedziemy Hohenzollernstrasse… Po lewej wieża ciśnień… Po prawej kościół Św. Jana… Tak, zgadzam się, że piękny. Niedawno wybudowany… Oto rondo. Reichprasidentenplatz. To jest dalej Hohenzollernstrasse… Tak, a teraz wjeżdżamy w Gabitzstrasse. Tak?… Zna pan te rejony? Przejedziemy pod wiaduktem i już będziemy na pańskiej Zietenstrasse…
Jazda nienagrzanym samochodem sprawiła Anwaldtowi wielką przyjemność (Piękne miasto). Niestety, jego adler był od rana palony promieniami wysoko stojącego słońca. Kiedy się wtoczył za kierownicę, pot wylał mu się na koszulę i na marynarkę. Otworzył okna, odrzucił na tylne siedzenie kapelusz i ruszył z piskiem opon, pragnąc się ochłodzić ruchem powietrza. Nie udało się – płuca napełniły się suchym pyłem. Jakby tej udręki było mało, Anwaldt zapalił papierosa wysuszając sobie zupełnie jamę ustną.
Kierując się wskazówkami kierowcy von Maltena, dojechał bez większych kłopotów pod seminarium orientalistyczne przy Schmiedebrücke 35. Profesor Andreae czekał już na niego. Uważnie wysłuchał Anwaldta, naśladującego sposób mówienia wczorajszego napastnika. Choć kwestia, którą policjant kilkakrotnie powtarzał, była bardzo krótka (Jak się tu znalazłeś? Pokaż zaproszenie!”), profesor nie miał wątpliwości. Mówiący po niemiecku cudzoziemiec na balu u barona był niewątpliwie Turkiem. Zadowolony ze swej intuicji językowej, Anwaldt pożegnał profesora i pojechał do Prezydium Policji.
Przy wejściu spotkał Forstnera. Wymienili spojrzenia i rozpoznali się bez trudu: obwiązana głowa Anwaldta i rozcięty łuk brwiowy Forstnera. Pozdrowili się z udawaną obojętnością.
– Widzę, że wczorajszego wieczora nie spędził pan na zebraniu Armii Zbawienia na Blücherplatz – śmiał się Smolorz witając Anwaldta.
– Drobiazg, miałem lekki wypadek – spojrzał na biurko: leżała tam teczka von Köpperlingka. – Niezbyt gruba.
– Grubsza jest z pewnością w archiwum gestapo. Trzeba mieć specjalne wpływy, aby tam się dostać. Ja ich nie mam… – otarł spocone czoło kraciastą chustką.
– Dziękuję, Smolorz. Ach… – Anwaldt nerwowo potarł nos. – Bardzo pana proszę o przygotowanie do jutra spisu wszystkich Turków, którzy przebywali we Wrocławiu przez ostatnie półtora roku. Macie tu konsulat turecki?
– Tak, jest przy Neudorffstrasse.
– Tam panu na pewno pomogą. Dziękuję, jest pan wolny.
Anwaldt został sam w swoim chłodnym gabinecie. Oparł czoło na śliskim, zielonym blacie biurka. Czuł, że zbliża się do minimum sinusoidy – punktu krytycznego złych i dobrych nastrojów. Boleśnie uświadomił sobie, że reaguje inaczej niż inni: wściekle rozpalony świat na zewnątrz wyzwalał u niego aktywność i działanie, przyjemny chłód gabinetu – poddanie i rezygnację. (Oni są mikrokosmosami związanymi z ruchem wszechświata, ja – nie. Różnię się od nich. Czyż nie mówiono mi tego od dzieciństwa? Jestem odizolowanym miniwszechświatem, w którym panuje wielokierunkowa grawitacja spajająca wszystko w ciężkie i stężone bryły.)
Wstał gwałtownie, zdjął koszulę i pochylił się nad miednicą. Posykując z bólu obmył kark i pachy. Usiadł na krześle i pozwalał wodzie ściekać z pokaleczonego torsu wąskimi strumykami. Wytarł twarz i ręce w podkoszulek. (Bądź aktywny! Działaj!). Podniósł słuchawkę i polecił gońcowi kupić papierosy i lemoniadę. Zamknął oczy i z łatwością zapanował nad chaosem obrazów. Poodrywał je od siebie i uporządkował: „Skorpiony w brzuchu Marietty von der Malten. Skorpion na ręce Turka. Turek zabił Mariettę”. Ta konstatacja ucieszyła Anwaldta swoją oczywistością, a jednocześnie zmroziła perspektywą nieskutecznych działań. (Turek zabił baronównę, Turek jest strażnikiem domu barona von Köppelringka, barona osłania gestapo, ergo Turek ma coś wspólnego z gestapo, ergo w morderstwo baronówny zamieszane jest gestapo, ergo wobec gestapo jestem słaby i bezsilny jak dziecko).