Выбрать главу

Eberhard Mock spacerował po sopockim molo i z niechęcią odrzucał co chwilę myśl o zbliżającym się obiedzie. Nie był głodny, gdyż między posiłkami wypijał kilka kufli piwa, które zagryzał gorącymi frankfurckimi serdelkami. Ponadto, dla obiadu musiał porzucić przyglądanie się dziewczętom spacerującym kolo kasyna, których leniwe ciała tak prowokacyjnie prężyły się pod śliskim jedwabiem sukienek i kąpielowych strojów. Mock potrząsał głową i znów starał się odpędzić natarczywą myśl, która uparcie ciągnęła go w stronę dalekiego miasta duszącego się w niecce pełnej nieruchomego powietrza, w stronę ciasnych, zatłoczonych kwartałów kamienic i ciemnych studni podwórek, w stronę monumentalnych budowli zamkniętych w klasycystyczną biel piaskowca lub neogotycką czerwień cegły, w stronę obciążonych kościołami wysp owiniętych brudnozielonym wężem Odry, w stronę ukrytych w zieleni rezydencji i pałaców, w których „pan” z wzajemnością zdradza „panią”, a służba wtapia się w boazerie ścian. Uparta myśl ciągnęła Mocka do tego miasta, w którym ktoś wrzuca skorpiony do brzucha pięknych jak sen dziewczyn, a zniechęceni mężczyźni z brudną przeszłością prowadzą śledztwo, które zawsze skończy się porażką. Wiedział, jak nazwać swoje myśli: wyrzuty sumienia.

Napełniony piwem, serdelkami i ciężkimi myślami Mock wszedł do „Domu Zdrojowego”, gdzie wynajmował wraz z żoną tzw. apartament junkierski. W restauracji przywitał go z daleka błagalny wzrok żony stojącej obok dwu starych dam, które ani na chwilę jej nie opuszczały. Mock uświadomił sobie brak krawata i odwrócił się, aby pójść do apartamentu i naprawić ten garderobiany faux pas. Idąc przez hotelowy hall, kątem oka dojrzał wysokiego, ciemno odzianego mężczyznę, który wstał z fotela i ruszył w jego kierunku. Mock zatrzymał się instynktownie. Mężczyzna zaszedł mu drogę i przyciskając czapkę do piersi ukłonił się grzecznie.

– Ach, to ty, Hermann – spojrzał uważnie na szarą ze zmęczenia twarz szofera barona von der Maltena.

Hermann Wuttke jeszcze raz się ukłonił i wręczył Mockowi kopertę ze złotymi inicjałami barona. Mock trzykrotnie przeczytał list, włożył go starannie do koperty i mruknął do szofera:

– Poczekaj tu na mnie.

Po chwili wszedł do restauracji, niosąc podręczny sakwojaż. Zbliżał się do stolika piorunowany wzrokiem dwóch dam i rozpaczliwym spojrzeniem żony. Zaciskała mocno zęby, aby przełknąć gorycz rozczarowania. Wiedziała, że kończy się ich wspólny pobyt – jeszcze jedna nieudana próba ratowania małżeństwa z rozsądku. Nie musiał mieć przy sobie sakwojażu, aby poznała, że opuści za chwilę kurort, o którym marzył od lat. Wystarczyło, że spojrzała w jego oczy: zamglone, melancholijne i okrutne – takie jak zawsze.

WROCŁAW, CZWARTEK 12 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA DZIESIĄTA WIECZOREM

Po dwugodzinnym spacerze po centrum miasta (Rynek i ciemne uliczki koło Blücherplatz zaludnione łotrzykami i prostytutkami), Anwaldt siedział w piwiarni Orlicha „Orwi” na Gartenstrasse niedaleko operetki i przeglądał menu. W karcie było mnóstwo gatunków kaw, kakao, wielki wybór likierów i piwo od Kipkego. Ale było też coś, na co miał szczególną ochotę. Złożył kartę, a kelner stał już przy nim.

Zażądał koniaku i syfonu wody mineralnej Deinerta. Zapalił papierosa i rozejrzał się dookoła. Miękkie krzesła otaczały czwórkami ciemne stoły, ponad obitymi drewnem lamperiami wisiały kolorowe pejzaże z Karkonoszy, zielony plusz osłaniał dyskretne loże i gabinety, niklowane krany lały strugami pieniące się piwo w pękate kufle.

Śmiech, głośne rozmowy i obfite opary aromatycznego tytoniu wypełniały restaurację. Anwaldt przysłuchiwał się uważnie rozmowom klientów i starał się odgadnąć ich zawody. Jak się łatwo zorientował, byli to głównie drobni fabrykanci i właściciele dużych firm rzemieślniczych sprzedający swe wyroby we własnych przywarsztatowych sklepach. Nie brakowało też ajentów, drobnych urzędników i studentów z oznakami swoich burszowskich stowarzyszeń. Po lokalu przechadzały się i uśmiechały jaskrawo ubrane kobiety. Omijały jednak stolik Anwaldta z niewyjaśnionej dla niego przyczyny. Poznał ją dopiero spojrzawszy na marmurowy blat: oto na serwetę haftowaną w trzebnickie kwiaty wygramolił się czarny skorpion. Wykonywał szybkie ruchy zakrzywionym odwłokiem, kierując w górę swój jadowity kolec. Bronił się w ten sposób przed szerszeniem, który usiłował go zaatakować.

Policjant zamknął oczy i próbował zapanować nad wyobraźnią. Ostrożnie wymacał dłonią znajomy kształt butelki, która przed chwilą znalazła się na stole. Odkorkował ją i uniósł ku ustom – wargi i przełyk przyjemnie parzyło roztopione złoto. Otworzył oczy: potwory ze stołu zniknęły. Śmiać mu się teraz chciało z tych lęków: z pobłażliwym uśmiechem patrzył na paczkę papierosów „Salem”, na której widniał rysunek dużej osy. Napełnił baniasty kielich z cienkiego szkła i wypił duszkiem. Zaciągnął się papierosem. Alkohol, wzmocniony potężną dawką nikotyny, przenikał do krwi. Syfon bulgotał przyjaźnie. Zaczął nasłuchiwać rozmów przy sąsiednich stolikach.

– Panie Schultze, niech się pan nie przejmuje… Mało to złego spotyka człowieka na tym świecie? Naprawdę, panie Schultze… – bełkotał jakiś jegomość z przyklejonym do ciemienia melonikiem. – Mówię panu: ani dnia, ani godziny… Taka jest prawda… Bo weź na ten przykład ostatni wypadek. Tramwaj skręcał z Teichstrasse w Gartenstrasse koło piekarni Hirschlika… I walnął, mówię panu, w dorożkę jadącą na dworzec… Drań fiakier przeżył, a zginęła kobieta z dzieckiem… Tak ich, świński ryj, zawiózł… Na tamten świat… Nikt nie zna dnia ani godziny… Ani ja, ani pan, ani ten, ani tamten… Te, poharatany, co się tak gapisz?

Anwaldt spuścił wzrok. Zasyczał poirytowany syfon. Podniósł obrus i zobaczył dwa spółkujące szerszenie, które splotły swe odwłoki. Szybko wygładził biel obrusa, który zamienił się w prześcieradło. Tym to prześcieradłem przykryto bankiera Schmetterlinga sczepionego bolesnym węzłem ze śliczną gimnazjalistką Erną.

Wypił dwa kieliszki koniaku pod rząd i spojrzał w bok, unikając wzroku pijanego grubasa, który wyjawiał panu Schultzemu wiedzę tajemną o życiu.

– Co? Pod pomnikiem „Walki i Zwycięstwa” na Königsplatz? Tam, powiadasz, przychodzą? Na ogół służące i bony? Masz rację – to wyjątkowa sytuacja. Nie musisz zalecać się i puszyć. One chcą od ciebie tylko tego, czego ty od nich… – chudy student pił „Beaujolais” wprost z butelki i wpadał w coraz większe podniecenie. – Tak. To jasna sytuacja. Podchodzisz, uśmiechasz się i zabierasz ją do siebie. Nie tracisz pieniędzy ani honoru. Ech, co tam konkurencja ze strony żołnierzy!… Przepraszam, czy ja skądś pana znam?

– Nie. Zamyśliłem się… – odparł Anwaldt. (Chciałbym z kimś porozmawiać. Albo zagrać w szachy. Tak – w szachy. Tak jak kiedyś w sierocińcu. Karl – ten to był zapalony szachista. Stawialiśmy między łóżkami kartonową walizkę, na niej szachownicę. Kiedyś, gdy graliśmy, do sali wszedł pijany wychowawca). Anwaldt słyszał teraz wyraźnie stukot rozsypujących się figurek i czuł kopniaki, jakimi wychowawca obdarzał i walizkę, i ich kryjące się po łóżkami ciała.

Dwa kielichy, dwa hausty, dwie nadzieje.

– Panie Schultze, dobrze, że wywalili z pracy tych profesorów. Nie bydzie Żyd uczył niemieckich dzieci… Nie bydzie pluł… pluł… Nie bydzie plugawił…

Syk gazowych płomyków, niecierpliwy syk syfonu: napij się jeszcze!

– Ech, ci polscy studenci! Wiedzy u nich za grosz! A jakie wymagania! Jakie maniery! I dobrze, że ich nauczono rozumu na gestapo. Są w niemieckim mieście, niech więc mówią po niemiecku!

Anwaldt potykając się ruszył do ubikacji. Na jego drodze zgromadzone były liczne przeszkody: nierówne deski podłogi, stoły tarasujące przejście, kelnerzy uwijający się wśród gęstego dymu. Dotarł w końcu do celu.