Spuścił spodnie, ręce oparł na ścianie i kiwał się na boki. Wśród jednostajnego szumu słyszał głuchy łomot serca. Wsłuchiwał się w ten odgłos przez dłuższą chwilę. Nagle usłyszał krzyk i zobaczył ponętne ciało Lei Friedlander drgające pod sufitem. Runął z powrotem do sali. Musiał się napić, aby wyskrobać spod powiek ten obraz.
– Och, jakże się cieszę, że pana widzę, Herr Kriminaldirektor! Tylko pan może mi pomóc! – krzyknął z radością do Mocka, który siedział przy jego stoliku i palił grube cygaro.
– Spokojnie, Anwaldt, to wszystko nieprawda! Lea Friedlander żyje – silna, pokryta czarnymi włoskami dłoń poklepywała jego przedramię. – Nie martw się, rozwiążemy tę sprawę.
Anwaldt spojrzał na miejsce, gdzie przed chwilą był Mock. Teraz siedział tam kelner i patrzył na niego rozbawionym wzrokiem.
– No, dobrze, że się szanowny pan obudził. Byłoby mi głupio wyrzucać klienta, który daje takie napiwki. Zamówić dla szanownego pana dorożkę albo taksówkę?
Poranne słońce obrysowało rzymski profil barona von der Maltena i fale czarnych włosów Eberharda Mocka. Obaj panowie siedzieli w ogrodzie barona i pili aromatyczną kawę.
– Jak minęła podróż?
– Dziękuję, dobrze. Byłem tylko trochę niespokojny, zważywszy na szybkość jazdy i zmęczenie twojego szofera.
– O, Hermann to żelazny człowiek. Czytałeś raport Anwaldta?
– Tak. Bardzo precyzyjny. Dobrze, że od razu mi go przesłałeś.
– Pisał go przez cały wczorajszy dzień. Twierdzi, że dobrze mu się pracuje po przepiciu.
– Upił się? Naprawdę?
– Niestety. U Orlicha kolo operetki. Co zamierzasz, Eberhardzie? Jakie są twoje dalsze plany?
– Zamierzam zająć się Maassem i von Köppelringkiem – Mock wypuścił gruby kłąb dymu. – Oni mnie doprowadzą do tego Turka.
– A co ma z nim wspólnego Maass?
– Olivierze, baron von Köppelringk przekupił Maassa ślicznymi sprzedajnymi gimnazjalistkami od madame le Goef. Anwaldt ma rację: Maass jest zbyt inteligentny, aby nie wiedzieć, że ma do czynienia z córami Koryntu, ale z drugiej strony, zbyt egocentryczny, aby to przyjąć do wiadomości. Jest to, jak sądzę, typ profesora Andreae. W jakim celu przekupił go baron? Dowiemy się tego. A potem przycisnę barona, Jestem pewien, że poda mi Turka na tacy. Anwaldt niczego więcej nie wskóra. Za mało zna Wrocław, a poza tym porządnie go przestraszyli. Teraz ja wkraczam do akcji.
– W jaki sposób zmusisz ich do mówienia?
– Olivierze, proszę… Pozostaw mi moje metody. O, właśnie idzie Anwaldt. Dzień dobry! Coś nieszczególnie pan wygląda. Wpadł pan do kwasu solnego?
– Miałem drobne kłopoty – rzekł rekonwalescent kłaniając się obu panom. Mock, ściskając go serdecznie, powiedział:
– Proszę się nie martwić. Gestapo nie będzie już pana nękało. Załatwiłem to przed chwilą. (Tak, sprawnie to załatwił – myślał baron podając Anwaldtowi wiotką dłoń. - Nie chciałbym być w skórze tego Forstnera).
– Dziękuję panu – wychrypiał Anwaldt. Zwykle trzeciego dnia po przepiciu ustępowały bóle somatyczne, lecz pojawiała się silna depresja. Byłoby tak i teraz, gdyby nie jeden jedyny człowiek – Eberhard Mock. Widok tego kanciastego mężczyzny w nienagannie skrojonym jasnym garniturze podziałał na Anwaldta uspokajająco. Spojrzał ze skruchą na Mocka i po raz pierwszy w życiu doznał wrażenia czyjejś opieki.
– Przepraszam. Upiłem się. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.
– Istotnie. Nic pana nie usprawiedliwia. Jeżeli jeszcze raz pan się upije, zrywam z panem współpracę i jedzie pan do Berlina. A radca kryminalny von Grappersdorff nie przyjmie tam pana z otwartymi rękami! – Mock patrzył surowo na pokornie pochylonego Anwaldta. Nagle otoczył go ramieniem. – Już się pan nie upije. Po prostu nie będzie pan miał powodu. Wróciłem z Sopotu i będę nad panem czuwał. Razem prowadzimy to śledztwo. Pan baron pozwoli – zwrócił się do von der Maltena obserwującego całą scenę z pewnym niesmakiem – że się odmeldujemy. Jesteśmy umówieni z dyrektorem Biblioteki Uniwersyteckiej, doktorem Hartnerem.
Mimo wczesnej pory słońce bezlitośnie prażyło szyby i dach adlera. Anwaldt prowadził samochód, Mock pilotował i objaśniał mijane ulice i obiekty. Jechali Krietener Weg, wzdłuż której ciągnęły się robotnicze czynszówki przetykane małymi ukwieconymi domkami. Minęli słup graniczny Wrocławia i znaleźli się w Klecinie. Przez gęste powietrze przebijał słodkawy smród cukrowni Liebicha. Za prawą szybą mignął niedawno zbudowany kościół ewangelicki, oddzielony niskim płotem od ukrytej wśród drzew plebanii.
Kola samochodu zadudniły po nierównym bruku Klettendorfer Strasse. Mock zamyślił się i zaprzestał komentowania okolicy. Jechali przez piękną podmiejską miejscowość, pełną ogrodów i willi.
– Acha, jesteśmy w Oparowie? Tylko że wjechaliśmy z innej strony, tak?
– Tak. To Oporów, nie Oparów.
Anwaldt nie pytał o dalszą drogę. Zaparkował samochód pod salonem madame le Goef. W tej ciszy słychać było przytłumione okrzyki kąpiących się mimo wczesnej pory w basenie sportowym, odległym o jakieś 200 metrów. Mock nie wysiadał. Wyjął papierośnicę i poczęstował Anwaldta. Prążkowana, błękitna bibułka zwilgotniała od palców.
– Przeżył pan ciężkie upokorzenie, Herbercie – za każdym słowem wydostawały się z nosa i z ust Mocka papierosowe chmurki. – Ja też przeżyłem kiedyś podobne. Stąd wiem, jak zdusić w sobie gorycz. Należy atakować, rzucać się komuś do gardła, szarpać i gryźć. Walczyć! Działać! Kogo dziś zaatakujemy, Herbercie? Przekupnego erotomana Maassa. Kogo wykorzystamy przeciwko niemu? – nie odpowiedział, lecz wskazał głową na pałacyk stojący w rozgrzanym ogrodzie.
Zgasili papierosy i ruszyli. Nikt ich nie zatrzymał ani przy furcie, ani na podjeździe. Strażnicy kłaniali się grzecznie Mockowi. Po kilku ostrych dzwonkach drzwi uchyliły się nieznacznie. Mock rozwarł je na oścież kopniakiem i ryknął do przerażonego kamerdynera:
– Gdzie jest madame?!
Madame zbiegała po schodach, zawijając poły szlafroka. Była nie mniej przerażona od odźwiernego.
– Ach, co się stało, ekscelencjo? Dlaczego ekscelencja taka zła?
Mock postawił jedną nogę na stopniu schodów, oparł pięści na biodrach i wrzasnął tak, że zakołysały się kryształki stojącej w hallu lampy.
– Co to ma znaczyć, do cholery?! Mój współpracownik jest bandycko napadany w tym lokalu! Jak ja mam to rozumieć?!
– Przepraszam, było tu nieporozumienie. Młody pan nie miał legitymacji. Ale proszę, proszę… Do mojego kabinetu… Kurt przynieś piwa, syfon, lód, cukier i cytryny.
Mock rozparł się bezceremonialnie za biurkiem madame, Anwaldt – na skórzanej kanapce. Madame przysiadła na brzeżku krzesła i spoglądała lękliwie to na jednego, to na drugiego policjanta.
Mock przedłużał milczenie. Wszedł służący.
– Cztery lemoniady – zadysponował Mock. – Dwie dla tego pana.
Na małym stoliku pociły się cztery wysokie szklanki. Za służącym zamknęły się drzwi. Anwaldt pochłonął pierwszą lemoniadę prawie jednym łykiem. Drugą sączył znacznie wolniej.
– Proszę zawołać pseudogimnazjalistkę i jakąś drugą ładną osiemnastolatkę. Ma to być „dziewica”. Wie pani, o czym mówię? Potem proszę nas z nimi zostawić sam na sam.