Mock budował w myślach charakterystykę Anwaldta. Była ona niepełna bez szczegółów tortur w kazamatach gestapo. Nie przychodziło mu jednak do głowy żadne zręczne pytanie, żaden chwyt, którym sprowokowałby Anwaldta do wyznań. Kilkakrotnie otwierał już usta i natychmiast je zamykał, gdyż wydawało mu się, że to, co powie, będzie głupie i płaskie. Po chwili pogodził się z myślą, że nie przeczyta za tydzień dziewczynom od madame le Goef psychologicznej charakterystyki Anwaldta.
– Jest w tej chwili wpół do drugiej. Do wpół do piątej proszę przejrzeć akta von Köpperlingka i zastanowić się, jak go możemy przyszpilić. Proszę również przejrzeć akta wszystkich Turków. Może pan coś znajdzie. O wpół do piątej odda pan te wszystkie akta Forstnerowi, o piątej odbierze pan zdjęcia od Ehlersa i przyjedzie do mnie do domu. Zostawiam panu samochód. Wszystko jasne?
– Tak jest.
– No to czemu pan tak dziwnie patrzy? Czegoś panu trzeba?
– Nic, nic… Po prostu nikt nigdy nie dzielił się ze mną jedzeniem.
Mock roześmiał się głośno i poklepał drobną dłonią ramię Anwaldta.
– Niechże pan nie bierze tego za oznakę jakiejś szczególnej sympatii dla pana – skłamał. – To nawyk z dzieciństwa. Zawsze musiałem oddawać pusty talerz… Teraz jadę dorożką do domu. Muszę się zdrzemnąć. Do widzenia.
Kriminaldirektor usypiał już w dorożce. Na granicy snu i jawy przypomniał sobie pewien niedzielny obiad sprzed roku. Siedział wraz z żoną w jadalni i łapczywie łykał żeberka w sosie pomidorowym. Żona jadła również z wielkim smakiem, wyjadając najpierw mięso. W pewnym momencie spojrzała błagalnie na talerz Mocka, który zawsze najlepsze kąski zostawiał na koniec.
– Proszę cię, daj mi trochę mięsa.
Mock nie zareagował i napchał sobie usta całym mięsem, jakie jeszcze miał na talerzu.
– Jestem pewna, że nie dałbyś nawet swoim dzieciom, gdybyś oczywiście mógł mieć dzieci – wstała rozgniewana. (Znów nie miała racji. Przecież dałem. I to obcemu!).
Anwaldt wyszedł z restauracji i wsiadł do samochodu. Spojrzał na akta opatrzone pieczęciami gestapo i na pakunek, który dziś rano zabrał z archiwum. Rozpakował go i wzdrygnął się: dziwne, powyginane pismo. Sczerniała krew na niebieskiej tapecie. Zapakował z powrotem krwawy napis i wysiadł z samochodu. Pod pachą dźwigał akta gestapo i pled, którym Mock przykrywał tylne siedzenie. Nie miał ochoty jechać przez rozprażone miasto. Skierował się w stronę wysmukłych wież kościoła św. Michała, do Waschteich Park, którego dziwną nazwę objaśnił mu Mock podczas jazdy: w średniowieczu kobiety prały bieliznę w znajdującym się tutaj stawie. Teraz nad stawem biegały rozkrzyczane dzieci, a większość ławek zajmowały bony i służące. Kobiety te wykazywały się znakomitą podzielnością uwagi prowadząc jednocześnie jazgotliwe polemiki i pokrzykując na dzieci taplające się w płytkiej przybrzeżnej wodzie. Pozostałe ławki zajmowali żołnierze i okoliczna łobuzeria paląca dumnie papierosy.
Anwaldt zdjął marynarkę, położył się na pledzie i rozpoczął przeglądanie akt von Köpperlingka. Niestety, nie było w nich niczego, czym można by „przyszpilić” barona. Co więcej: wszystko, co wyczyniał w swoim apartamencie i w swoich posiadłościach, odbywało się z pełnym błogosławieństwem gestapo. (Mock powiedział mi, że nawet Kraus, choć najpierw wpadł w furię, gdy dowiedział się o swym homoseksualnym agencie, szybko zdał sobie sprawę z korzyści, jakie może dzięki niemu odnieść). Nadzieją napełniła Anwaldta ostatnia informacja – o służącym barona, Hansie Tetgesie.
Położył się na wznak i za pomocą kilku brutalnych i sugestywnych obrazów wymyślił sposób na barona. Zadowolony ze swojego pomysłu, zaczął teraz przeglądać akta Turków notowanych przez gestapo i kripo. Było ich razem ośmiu: pięciu wyjechało z Wrocławia przed 9 lipca, kiedy odbył się bal u barona, pozostałych trzech należało wykluczyć z racji wieku – wszak oprawca Anwaldta nie mógł mieć dwudziestu lat (jak dwaj tureccy studenci politechniki), ani też sześćdziesięciu (jak pewien kupiec, notowany w aktach gestapo z powodu swej nieposkromionej skłonności do hazardu). Oczywiście dane z urzędu meldunkowego i z konsulatu tureckiego, które miał mu dostarczyć Smolorz, mogły przynieść jakieś dodatkowe informacje o Turkach, nie mających wątpliwej przyjemności znalezienia się w dokumentach policyjnych.
Kiedy zawiódł trop turecki, Anwaldt całą siłę intelektu włożył w obmyślanie szczegółów „imadła na barona”. Koncentracji nie sprzyjały głośne protesty dziecka, które w pobliżu Anwaldta dochodziło swoich racji. Uniósł się na łokciu i słuchał dobrotliwego uspokajania starej bony i histerycznego głosiku malca.
– Ależ Klaus, powtarzam ci: pan, który wczoraj przyjechał, jest twoim tatusiem.
– Nie! Nie znam go! Mamusia mi mówiła, że nie mam tatusia! – rozzłoszczony kilkulatek tupał w wyschniętą ziemię.
– Mamusia mówiła ci tak, bo wszyscy myśleli, że twojego tatusia zabili dzicy Indianie w Brazylii.
– Mamusia nigdy mi nie kłamie! – załamywał się dyszkancik.
– No i nie okłamała cię. Powiedziała, że nie masz tatusia, bo myślała, że nie żyje. Teraz tatuś przyjechał… No, to wiadomo, że żyje… Teraz już masz tatusia – tłumaczyła piastunka z niewiarygodną cierpliwością.
Mały nie ustępował. Wyrżnął o ziemię drewnianym karabinem i wrzasnął:
– Kłamiesz! Mamusia nie kłamie! Dlaczego nie powiedziała mi, że to tatuś?!
– Nie zdążyła. Rano wyjechali do Trzebnicy. Wrócą jutro wieczorem, to ci wszystko powiedzą…
– Mamusiu!!! Mamusiu!!! – rozdarł się chłopiec i rzucił na ziemię waląc w nią rękami i nogami. Wzniecał przy tym tumany kurzu, który osiadał na jego świeżo odprasowanym marynarskim ubranku. Piastunka usiłowała podnieść go z ziemi. Skutek był taki, że Klaus wyrwał się i wbił zęby w jej pulchne przedramię.
Anwaldt wstał, złożył akta, zwinął pled i kuśtykając ruszył w stronę samochodu. Nie oglądał się, gdyż bał się, że wróci, chwyci Klausa za marynarski kołnierz i utopi w sadzawce. Morderczych myśli nie wywołał u policjanta krzyk dziecka, który jak lancet ciął poranioną głowę i sine ślady po użądleniach szerszeni; nie, to nie krzyk doprowadził go do furii, lecz bezmyślny głuchy upór, z jakim rozpieszczony bachor odrzucał nieoczekiwane szczęście: powrót rodzica, który zjawił się po latach. Nie wiedział nawet, że mówi sam do siebie:
– Jak wytłumaczyć takiemu uparciuchowi, że jego opory są idiotyczne? Należy mu przylać, a wtedy pozna swoją głupotę. Przecież niczego nie zrozumie, jeżeli podejdę do niego, wezmę na kolana i powiem: „Klaus, czy zdarzyło ci się kiedyś, że stałeś przy oknie z twarzą przyklejoną do szyby, obserwowałeś przechodzących mężczyzn i o każdym bez wyjątku mówiłeś: to jest mój tatuś, jest bardzo zajęty i dlatego oddał mnie do sierocińca, ale niedługo mnie stąd zabierze?”.
VIII
Kurt Smolorz siedział na skwerze na Rehdigerplatz, wypatrywał Mocka i coraz bardziej martwił się stanem swojego raportu. Miał w nim zawrzeć wyniki inwigilacji Konrada Schmidta, silnorękiego z gestapo, zwanego przez klawiszów i więźniów „grubym Konradem”. Wyniki te powinny były pomóc w znalezieniu skutecznego środka przymusu, czyli „imadła na Konrada”, jak to metaforycznie określał Mock. Z informacji zdobytych przez Smolorza wynikało, że Schmidt był sadystą, u którego ilość komórek tłuszczowych była odwrotnie proporcjonalna do szarej substancji mózgowej. Zanim znalazł zatrudnienie w służbie więziennej, pracował jako hydraulik, atleta cyrkowy i strażnik w gorzelni Kani. Stamtąd trafił do więzienia za kradzież spirytusu. Wyszedł po roku i na tym urywała się chronologiczna ciągłość jego akt. Dalsze dotyczyły wyłącznie Konrada-klawisza. W tym też zawodzie pracował od roku w gestapo. Smolorz spojrzał na pierwszą notkę: „picie wódy” pod nagłówkiem „Słabe punkty” i skrzywił się ze złością. Zdawał sobie sprawę, że ta adnotacja nie zadowoli jego szefa. W końcu wódka mogła być jedynie „imadłem” na alkoholika, a tym gruby Konrad z pewnością nie był.