Drugi zapis brzmiał: „łatwo daje się sprowokować do awantury”. Smolorz nie wyobrażał sobie, jak ten fakt można by wykorzystać przeciwko Schmidtowi, ale to w końcu nie on był od myślenia.
Z trzecią i ostatnią adnotacją: „jest chyba zboczeńcem seksualnym, sadystą” łączył nadzieję, że jego tygodniowa wytężona praca nie poszła na marne.
Był zły również na Mocka za zakaz zwykłej drogi służbowej, przez co on, Smolorz, zamiast popijać gdzieś teraz zimne piwo, zostawiwszy wcześniej raport na biurku swojego szefa, musiał warować pod jego domem, i to nie wiadomo, jak długo.
Okazało się, że niezbyt długo. Po kwadransie Smolorz siedział przy tak wymarzonym zapoconym kuflu w mieszkaniu Mocka i czekał z pewnym niepokojem na opinię szefa. Opinia była natury raczej stylistycznej.
– Co to, Smolorz, nie umiecie prawidłowo i urzędowo formułować myśli – śmiał się w głos Kriminaldirektor. – Przecież w piśmie urzędowym piszemy „skłonność do napojów wyskokowych”, nie zaś „picie wódy”. No dobrze, dobrze, jestem z was zadowolony. A teraz idźcie do domu, muszę się zdrzemnąć przed pewną ważną wizytą.
Nowo mianowany dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej doktor Leo Hartner przeciągnął swój kościsty korpus i po raz setny przeklął w myślach architekta, który zaprojektował barokowy klasztor augustianów, obecnie okazały gmach Biblioteki Uniwersyteckiej przy Neue Sandstrasse. Błąd architekta polegał – według Hartnera – na usytuowaniu reprezentacyjnego pomieszczenia służącego obecnie jako gabinet dyrektorski od północnej strony, dzięki czemu w pokoju panował chłód, przyjemny dla wszystkich oprócz gospodarza. Jego niechęć do temperatur niższych niż 20 stopni Celsjusza miała swoje uzasadnienie. Ten znakomity znawca języków orientalnych wrócił przed kilkoma tygodniami z Sahary, gdzie przebywał prawie trzy lata badając języki i zwyczaje pustynnych plemion. Teraz rozpalony latem Wrocław dostarczał mu ulubionego ciepła, które kończyło się – niestety – na progu jego gabinetu. Grube mury – kamienne termoodporne bariery irytowały go bardziej niż mroźne saharyjskie noce, kiedy głęboki sen izolował go od panującego zimna. Teraz zaś tutaj – w zamkniętej przestrzeni swojego gabinetu – musiał działać, podejmować decyzje i podpisywać mnóstwo dokumentów zgrabiałymi rękami.
Panujący w pomieszczeniu chłód zgoła odmiennie działał na dwóch mężczyzn wygodnie rozpartych w skórzanych fotelach. Obaj oddychali pełną piersią i zamiast żaru i pyłu ulicy wdychali bakterie i zarodniki pleśni zrodzone na pożółkłych stronicach woluminów.
Hartner spacerował nerwowo po pokoju. W rękach trzymał kawałek tapety z „wersetami śmierci”:
– Dziwne… Pismo podobne jest do tego, jakie widziałem w Kairze w arabskich rękopisach z XI lub XII wieku – jego inteligentna szczupła twarz zastygła w namyśle. Krótko obcięte, siwe włosy jeżyły się na ciemieniu. – Ale nie jest to język arabski, jaki ja znam. Prawdę mówiąc, ten zapis wcale mi nie wygląda na semicki. No cóż, proszę mi to zostawić na kilka dni; możliwe, że złamię ten szyfr, kiedy pod pismo arabskie podłożę jakiś inny język… Widzę, że panowie jeszcze coś dla mnie mają. Co to za fotografie, panie, panie…
– Anwaldt. Są to kopie zapisków doktora Georga Maassa, które zostały przez niego samego określone jako przekład kroniki arabskiej Ibn Sahima. Prosilibyśmy pana dyrektora o więcej informacji na temat tej kroniki, jej autora, a także na temat tego tłumaczenia.
Hartner szybko przebiegł oczami tekst Maassa. Po kilku minutach jego wargi wykrzywiły się w uśmiechu politowania.
– W tych kilku zdaniach widzę wiele cech charakterystycznych dla naukowego pisarstwa Maassa. Ale na razie wstrzymam się z uwagami na temat tego przekładu, dopóki nie poznam tekstu oryginalnego. Musicie wiedzieć, moi panowie, że Maass znany jest ze swego fantazjowania, tępego uporu i ze swoistej idee fixe, która w każdym tekście starożytnym każe mu doszukiwać się mniej lub bardziej ukrytych pierwowzorów starotestamentowych apokaliptycznych wizji. W jego naukowych publikacjach aż roi się od chorobliwych i gorączkowych obrazów zagłady, śmierci i rozkładu, które znajduje wszędzie, nawet w utworach miłosnych i biesiadnych. Widzę to również i w tym przekładzie, ale dopiero lektura oryginału pozwoli mi powiedzieć, czy te katastroficzne elementy pochodzą od tłumacza, czy od autora kroniki, którego, nawiasem mówiąc, nie znam.
Hartner był typowym uczonym gabinetowym, który odkryć dokonywał w samotności, wyniki badań powierzał specjalistycznym periodykom, a euforię pioniera wykrzykiwał pustynnym piaskom. Po raz pierwszy od wielu lat widział przed sobą audytorium, które – choć nieliczne – słuchało uważnie jego wywodów. On sam, również z przyjemnością, wsłuchiwał się w swój głęboki baryton.
– Znam dobrze Maassa, Andreae i innych uczonych analizujących zmyślone dzieła, tworzących nowe teoretyczne konstrukcje, lepiących swych bohaterów z gliny własnych wyobrażeń. Dlatego, aby wyeliminować fałszerstwo ze strony Maassa, musimy sprawdzić, nad czym on w tej chwili pracuje: czy faktycznie przekłada jakieś starożytne dzieło, czy też sam je tworzy w czeluściach swej wyobraźni.
Otworzył drzwi i powiedział do swojego asystenta:
– Stahlin, poproście do mnie dyżurnego bibliotekarza. Niech weźmie ze sobą rejestr wypożyczeń. Sprawdzimy – zwrócił się do swoich gości – co czyta nasz anioł zagłady.
Podszedł do okna i zasłuchał się przez chwilę w okrzyki kąpiących się w Odrze chłopców, którzy tłumnie wylegli na trawiastą kępę naprzeciw katedry. Potrząsnął głową – przypomniał sobie o gościach.
– Ależ proszę, drodzy panowie, częstować się kawą. Mocna, słodka kawa jest znakomita na upały, o czym doskonale wiedzą Beduini. Może cygaro? Proszę sobie wyobrazić, że jest to jedyna rzecz, za którą tęskniłem na Saharze. Podkreślam: rzecz, nie osoba. Owszem, zabrałem ze sobą cały kufer cygar, ale okazało się, że jeszcze większymi ich amatorami były ludy Tibbu. Zapewniam panów, że sam widok tych ludzi jest tak przerażający, że chętnie oddajemy im wszystko, byleby ich tylko nie oglądać. Ja natomiast przekupywałem ich cygarami po to, aby wysłuchiwać rodowych i plemiennych opowieści. Przydały mi się one jako materiał do rozprawy habilitacyjnej, którą niedawno oddałem do druku – Hartner wypuścił potężny kłąb dymu i już zabierał się do prezentacji tez swojej dysertacji, gdy nagle Anwaldt zadał mu szybkie pytanie:
– Czy jest tam dużo robactwa, doktorze?
– Tak, dużo. Niech pan sobie tylko wyobrazi: zimna noc, poszarpane urwiska, ostre kominy nagich skał, piasek wgryzający się wszędzie, w rozpadlinach okrutni ludzie o twarzy diabla, otuleni w czarne szaty, a w świetle księżyca pełzające węże i skorpiony…
– Tak wygląda śmierć…
– Co pan powiedział, inspektorze?
– Przepraszam, nic. Opowiada pan, doktorze, tak sugestywnie, że poczułem powiew śmierci…