– Słucham panów – potężnie zbudowany pięćdziesięciolatek ściskał pomiędzy palcami grube cygaro. – Czego ode mnie chce nasza kochana policja?
Banaszak wstał i spojrzał niechętnie na nieogolonego Anwaldta, który szeptał coś do siebie. Wyjął legitymację i tłumiąc ziewanie powiedział:
– Komisarz Banaszak, a to asystent kryminalny Klaus Uberweg z wrocławskiej policji. Czy znał pan Hannę Ślusarczykównę z Rawicza?
– Nie… nie znam… skąd… – kupiec spojrzał na kasjerki, które nagle zaczęły wolniej rachować. – Proszę panów do mieszkania. Tu jest za duży hałas.
Mieszkanie było duże i wygodne. Od strony kantoru wchodziło się do niego przez kuchenne drzwi. Dwie służące zalotnie spojrzały na młodego człowieka, dla którego noc za szybko się skończyła; pod wpływem piorunującego spojrzenia pana natychmiast wróciły do skubania tłustej kaczki. Zastukały buty mężczyzn po posadzce z piaskowca. Kupiec zaprosił policjantów do biblioteki, w której złociły się grzbiety dziewiczych książek, a swe miękkie wnętrza rozkładały stojące pod palmą zielone fotele. Przez otwarte okno dochodził mdlący, słodkawy zapach rzeźni. Mieczysław Anwald nie czekał, aż Banaszak ponowi pytanie.
– Tak, znam Hannę Ślusarczykównę.
– Czy mówi pan po niemiecku? – komisarzowi zatkała się fajka.
– Tak.
– Może przejdziemy zatem na ten język. Oszczędzi to nam czasu, gdyż asystent Uberweg nie zna polskiego.
– Bardzo proszę.
Banaszak przedmuchał w końcu fajkę, biblioteka napełniła się wonnym dymem.
– Panie Anwald, bądźmy ściśli: raczej znał pan. Wczoraj rano pańska znajoma została zabita.
Mieczysław Anwald skrzywił się boleśnie. Słownej reakcji nie było. Anwaldt przestał powtarzać swoje mantry i przystąpił do zadawania pytań:
– Panie Anwald, czy to pan oddał do berlińskiego sierocińca panieńskie dziecko Hanny Schlossarczyk?
Kupiec milczał. Banaszak poruszył się niespokojnie i powiedział po polsku:
– Drogi panie, jeżeli pan chce, aby pańska rodzina dowiedziała się o pańskim romansie z kobietą złej sławy, jeżeli pan chce wyjść ze swej firmy na komisariat prowadzony przez dwóch mundurowych, to proszę dalej milczeć.
Gospodarz spojrzał na nieogolonego mężczyznę o płonących oczach i odpowiedział po niemiecku ze śląskim akcentem:
– Tak. To ja oddałem to dziecko do sierocińca w Berlinie.
– Dlaczego pan to zrobił?
– Hanna mnie o to poprosiła. Sama nie była w stanie rozstać się z dzieckiem.
– To po co się w ogóle z nim rozstawała?
– Panie asystencie – Banaszak w ostatniej chwili ugryzł się w język, aby nie powiedzie „panie asystencie Anwaldt”. Był zły sam na siebie, że przystał na tę dziwną prośbę Anwaldta o przedstawianie go pod zmyślonym nazwiskiem. – Proszę wybaczyć, ale to pytanie nijak się ma do sprawy. Po pierwsze należy je skierować do nieboszczki, po drugie, nie uzyska pan dzięki odpowiedzi na nie tego, czego pan szuka: adresu jej syna.
– Panie komisarzu, nie będę przyjeżdżać ponownie do Poznania, aby zadać jakieś pytanie, którego teraz pan zadać mi nie pozwoli.
Anwaldt patrzył przez żółte szybki na książki i podziwiał duży zbiór przekładów z literatury greckiej. W uszach huczał mu werset z Króla Edypa: „Strasznym to, panie, lecz póki ów świadek/ Prawdy nie wyzna, trwaj jeszcze w nadziei”.
– Była młoda. Chciała jeszcze wyjść za mąż.
– Do którego sierocińca zawiózł pan to dziecko?
– Nie wiem. Na pewno do jakiegoś katolickiego.
– Jak to, to był pan w końcu w Berlinie czy nie? Pojechał pan tam z dzieckiem na ślepo, nie wiedząc, gdzie je zostawi? Skąd pan wiedział, że w ogóle gdzieś je panu przyjmą?
– Na dworcu czekały na dziecko dwie siostry zakonne. To było ustalone przez rodzinę ojca dziecka.
– Jaką rodzinę? Nazwisko!
– Nie wiem. Hanna trzymała to w ścisłej tajemnicy i nikomu o tym nie mówiła. Przypuszczam, że hojnie zapłacono jej za milczenie.
– Czy jeszcze coś ustalono?
– Tak. Rodzina ojca dziecka zapłaciła z góry za wykształcenie chłopca w gimnazjum.
Anwaldt poczuł nagle bolesny skurcz w piersi. Wstał, przeszedł się po pokoju i postanowił zniszczyć ból przez jego przyczynę. Zapalił zatem kolejnego papierosa, ale skutek był taki, że chwycił go suchy kaszel. Kiedy się uspokoił, zacytował Sofoklesa: – „Strasznym to, panie, lecz póki ów świadek/ Prawdy nie wyzna, trwaj jeszcze w nadziei”.
– Co proszę? – zapytali jednocześnie i Anwald, i Banaszak patrząc na wrocławskiego policjanta jak na wariata. Ten zbliżył się do fotela Mieczysława Anwalda i wyszeptał:
– Jakie nazwisko otrzymało to dziecko?
– Ochrzciliśmy chłopca w Ostrowie Wielkopolskim. Dobroduszny ksiądz uwierzył nam na słowo, że jesteśmy małżeństwem. Tylko ode mnie zażądał paszportu. Rodzicami chrzestnymi byli jacyś przypadkowi ludzie, którym za to zapłaciłem.
– Mów, do cholery, jak się nazywa to dziecko?!
– Tak, jak ja: Anwald. Na imię daliśmy mu Herbert.
Herbert Anwaldt siedział wygodnie rozparty na pluszowej kanapie w salonce. Czytał Króla Edypa i nie zwracał najmniejszej uwagi na zatłoczony poznański peron. Nagle zjawił się konduktor i uprzejmie zapytał, czego szanowny pan życzy sobie do jedzenia podczas podróży. Anwaldt nie odrywając oczu od greckiego tekstu zamówił golonkę i butelkę polskiej wódki Baczyńskiego. Konduktor ukłonił się i wyszedł. Pociąg do Wrocławia ruszył. Anwaldt wstał i przejrzał się w lustrze.
– Ładnie sobie poczynam z pieniędzmi. Ale niech tam. Czy wiesz – powiedział do swojego odbicia. – że mój tatuś ma dużo forsy? Jest bardzo dobry. Opłacił mi najlepsze berlińskie gimnazjum klasyczne.
Wyciągnął się na kanapie, a twarz nakrył rozłożoną książką. Z przyjemnością poczuł nikły zapach drukarskiej farby. Zamknął oczy, aby łatwiej przywołać zamgloną przyszłość, jakiś obraz, natrętnie kołaczący na progu świadomości, uparcie podskakujący jak zdjęcie w fotoplastikonie, które nie chce wejść we właściwą ramkę. To była jedna z tych chwil, kiedy szum w uszach i zawrót głowy zwiastował Anwaldtowi, że oto następuje epifania, sen proroczy, błysk jasnowidza, transformacja szamana. Otworzył oczy i z zainteresowaniem rozejrzał się po sklepie kolonialnym. Czuł piekący ból. Pulsowały ranki po użądleniach os. Tęgi sprzedawca opasany brudnym fartuchem roześmiał się podając mu łupinę cebuli. Uśmiech nie znikał z jego twarzy. Ty świnio, krzyknął Anwaldt, mój tatuś cię zabije. Sprzedawca rzucił się przez ladę na chłopca, który schował się za wchodzącego właśnie do sklepu wychowawcę. Patrzył na Anwaldta bardzo przyjaźnie. (Panie wychowawco, proszę zobaczyć, jaką wieżę zbudowałem z tych klocków. Tak, bardzo ładną wieżę zbudowałeś, Herbercie – wychowawca poklepał go po ramieniu. Znowu. I jeszcze raz).
– Proszę szanownego pana, oto wódka i golonka. – Anwaldt odrzucił książkę, usiadł i odkorkował butelkę.
Drgnął; krzyczało jakieś dziecko. Mały Klaus w Waschteich Park jak przewrócony, otruty karaluch walił nogami o ziemię. „On nie jest moim tatusiem!”. Koła miarowo stukały. Zagłuszyły krzyk Klausa. Anwaldt przechylił butelkę. Palący płyn szybko zadziałał w pustym żołądku, rozjaśnił umysł, uspokoił nerwy. Policjant z przyjemnością wbijał zęby w trzęsące się różowe mięso. Po kilku chwilach na talerzu leżała gruba kość. Wyciągnął się wygodnie na kanapie. Alkohol sprawił, że w jego mózgu wyświetlił się obraz ciemnozielonego lasu i wykrzywionych figurek wygnanych dzieci Chaima Soutine’a. Nie wszystkie są wygnane, tłumaczył sobie w myślach, na przykład tego małego Polaka z pociągu do Rawicza nikt nigdy i nigdzie nie wypędzi. Ty też jesteś Polakiem. Twoja matka była Polką. Usiadł i wypił po rząd dwie szklanki wódki. Butelka była pusta. (Gorący piasek pustyni osiadał na kamiennej posadzce. Do zrujnowanego grobowca zajrzał dziki kozioł. Ślady racic na piasku. Wiatr wdmuchiwał piasek w zygzakowate szpary ścian. Z sufitu spadały małe ruchliwe skorpiony. Otaczały go i wznosiły jadowite odwłoki. Eberhard Mock deptał je metodycznie. Zginę, tak jak zginęła moja siostra. Sofokles: „Nieszczęsny, niechbyś nie wiedział, kim jesteś”).