– Dobrze, zrobię to. Zabiję barona.
Mock dławił się wstrętem do samego siebie.
– Nie możesz tego zrobić. Przecież to twój ojciec.
Oczy Anwaldta zabłysły spośród palców:
– Nie. To pan jest moim ojcem.
Czarny adler zatrzymał się przed pałacem von der Maltenów. Wysiadł z niego mężczyzna i chwiejnym krokiem ruszył w stronę bramy. Nocną ciszę rozdarł gwałtowny dzwonek. Adler ruszył z piskiem opon. Kierujący nim mężczyzna spojrzał w lusterko i kontemplował przez chwilę swoje odbicie.
– Jesteś ostatnim skurwysynem – powiedział do zmęczonych oczu. – Pchnąłeś tego chłopaka do zbrodni. On stał się narzędziem w twoich rękach. Narzędziem, za pomocą którego usunąłeś ostatniego świadka twojej masońskiej przeszłości.
Baron Olivier von der Malten stał na progu ogromnego hallu. Wyglądał, jakby w ogóle się nie kładł. Otulał się wiśniowym szlafrokiem i patrzył surowo na chwiejącego się Anwaldta.
– Co pan sobie wyobraża, młody człowieku? Że to jest komisariat, noclegownia pijaków?
Anwaldt uśmiechnął się i – aby ukryć nieco bełkotliwą mowę – powiedział jak najciszej:
– Mam dla pana barona nowe, ważne informacje…
Gospodarz wszedł do hallu i dał Anwaldtowi znak, aby uczynił to samo, po czym odprawił zaspanego służącego. Przestronne, obite boazerią pomieszczenie obwieszone było portretami von der Maltenów.
Anwaldt, nie dostrzegał w nich surowości i powagi, raczej przebiegłość i pychę. Rozejrzał się – na próżno – za krzesłem. Baron jakby tego nie dostrzegł.
– Co pan mi chce powiedzieć nowego o tej sprawie? Jadłem dziś obiad z radcą Mockiem, jestem więc raczej na bieżąco. Co mogło się wydarzyć wieczorem?
Anwaldt zapalił papierosa i z braku popielniczki strzepnął popiół na wypolerowaną posadzkę.
– A zatem radca Mock mówił panu baronowi o zemście jezydów. Czy wspomniał, że ta zemsta nie została do końca spełniona?
– Tak. „Pomyłka obłąkanego szamana” – zacytował Hartnera. – Młody człowieku, czy przychodzi pan do mnie pijany o trzeciej w nocy, aby mnie wypytywać o moje rozmowy z Mockiem?
Anwaldt przyjrzał się uważnie baronowi i dostrzegł sporo niedociągnięć w jego garderobie: guzik koszuli, tasiemki ineksprymabli wymykające się spod szlafroka. Parsknął śmiechem i trwał przez chwilę w dziwnej pochylonej pozycji. Wyobraził sobie: starszy pan siedzi na muszli klozetowej i wydusza z siebie ciężkie westchnienia, a tu pijany synalek burzy święty spokój nobliwej rezydencji. Śmiech wykrzywiał mu jeszcze wargi, kiedy wyrzucał z siebie napęczniałe gniewem słowa:
– Drogi tatusiu, obaj wiemy, że objawienia derwisza są zaskakująco zgodne z familijnymi realiami. Oczywiście z tymi nieoficjalnymi. W końcu bóg jezydów zniecierpliwił się i uwzględnił bękarty. Z drugiej strony, jak to się stało, że w tej rycerskiej rodzinie żaden wojownik nie zapłodnił branki, żaden ziemianin nie dopadł w stogu siana dorodnej chłopki? Wszyscy byli wstrzemięźliwi i wierni przysiędze małżeńskiej. Nawet mój drogi tatuś. W końcu spłodził mnie przed swoim ślubem.
– Nie żartowałbym w twojej sytuacji, Herbercie – ton barona był niezmiennie wyniosły, natomiast twarz się skurczyła. W jednej chwili z dumnego junkra zmienił się w nieco wystraszonego starca. Starannie zaczesane włosy zsunęły się na boki, wargi zapadły się ujawniając brak protezy.
– Nie życzę sobie, aby pan mówił mi po imieniu – Anwaldt przestał się śmiać. – Dlaczego nie powiedział mi pan o wszystkim na początku?
Ojciec i syn stali naprzeciwko siebie. Do hallu zaczęły się wkradać delikatne smugi jutrzenki. Baron przypomniał sobie czerwcowe noce 1902 roku, kiedy wkradał się do służbówki, i mokre od potu prześcieradła, kiedy z niej wychodził, pamiętał razy dyscypliny, którą Ruppert von der Malten osobiście oćwiczył swego dwudziestoletniego syna, pamiętał wylęknione spojrzenia Hanny Schlossarczyk, kiedy opuszczała magnacką rezydencję, dosłownie wykopana przez służących. Przerwał dzwoniącą ciszę rzeczową odpowiedzią.
– O klątwie jezydów dowiedziałem się dzisiaj. A o naszym bliskim pokrewieństwie chciałem panu powiedzieć, kiedy śledztwo stanęłoby w miejscu. To powinno było pana zdopingować.
– Bliskie pokrewieństwo… (Masz jakiegoś krewnego, pytał wychowawca, nawet dalekiego? Szkoda, choć raz mógłbyś spędzić święta poza sierocińcem). Nawet teraz jest pan zakłamany. Nie nazywa pan rzeczy po imieniu. Nie wystarczyło panu, że porzucił mnie w jakimś przytułku, płacąc dziewięcioletnie czesne w gimnazjum – ofiarę za spokój swej duszy. Ile zapłacił pan poznańskiemu kupcowi Anwaldowi za jego nazwisko? Ile płacił pan mojej matce za jej niepamięć? Ile marek kosztuje korupcja sumienia? Ale ono w końcu odezwało się. Krzyknęło: wezwij Anwaldta do Wrocławia. Przyda się. Przypadkiem jest policjantem, niech więc poprowadzi śledztwo w sprawie zabójstwa swojej siostry. Ale o więzach rodzinnych powiem mu po to, aby go uaktywnić, czy tak? Sumienie sumieniem, a praktycyzm praktycyzmem. Tak było zawsze u von der Maltenów?
– To, co pan nazywa praktycyzmem – baron wzniósł dumnie oczy ku portretom przodków – określiłbym dumą rodową. Wezwałem pana, aby ujął pan mordercę swojej siostry i pomścił ten ohydny mord. Jako brat miał pan do tego pełne prawo…
Anwaldt wyjął pistolet, odbezpieczył go i wymierzył w głowę pierwszego w galerii przodków. Nacisnął spust. Rozległ się suchy trzask iglicy. Zaczął gorączkowo szukać po kieszeniach. Baron chwycił go lekko za ramię, lecz szybko cofnął dłoń. Policjant spojrzał na niego zmętniałymi oczami.
– Nie wytrzymam, pomsta… niemiecki jezyda…
Baron wyprężył się jak struna. Stali dalej naprzeciwko siebie w zamglonej pomarańczowej poświacie.
– Proszę zachowywać się odpowiednio i posłuchać mnie do końca. Powiedziałem panu o dumie rodowej. Ona wynika z wieków tradycji, z dzieł naszych przodków. To wszystko przestałoby istnieć. Wraz z moją śmiercią nastąpiłby koniec rodu, wyschnięcie ostatniej, śląskiej odnogi von der Maltenów – chwycił Anwaldta za ramiona i obrócił nim tak, że zawirowały wokół nobliwe, syfilityczne oblicza. – A tak oto nasz ród istnieć będzie dalej w osobie Herberta von der Maltena.
Podbiegł nagle do ściany i zdjął z niej wyszczerbiony nieco miecz ze złotą rękojeścią inkrustowaną macicą perłową. Trzymając go w wyprostowanych rękach, zbliżył się do Anwaldta. Patrzył na niego przez chwilę, hamując wzruszenie. Po męsku. Po rycersku.
– Synu, wybacz mi – pochylił głowę. – Spójrz na to wszystko dookoła. Jesteś tego dziedzicem. Przyjmij nasz herb i święty symbol rodowy – miecz naszego pradziada Bolka von der Maltena, rycerza wojny trzydziestoletniej. Zatop ją w sercu mordercy. Pomścij swoją siostrę.
Anwaldt uroczyście odebrał miecz. Stanął na szeroko rozstawionych nogach i pochylił głowę jak przed namaszczeniem. Z jego ust wydobył się cienki, drwiący chichot.
– Drogi ojcze, rozśmiesza mnie twój patos. Von der Maltenowie zawsze tak przemawiali? Ja mówię o wiele prościej: nazywam się Herbert Anwaldt, nie mam z tobą nic wspólnego i gwiżdżę na wasz panteon, który ty zamykasz. Tak, ty. Ja natomiast zaczynam mój własny. Daję mu początek, ja, bękart polskiej pokojówki i nieznanego ojca. Cóż z tego? Po siedmiu wiekach nikt o tym nie będzie wiedział, a sprzedajni kronikarze napiszą uładzone życiorysy. Ale muszę żyć, żebym rozpoczął swój własny ród. A moje życie, to zarazem wygaśnięcie rodu von der Maltenów. Rozkwitnie ono na waszych gruzach. Podoba ci się ta metafora?