Mock wydał Forstnerowi polecenia w sprawie dziennikarzy i doktora Maassa, sam zaś wezwał do siebie Kleinfelda.
– Mamy coś na tego Hirschberga?
– Nic.
– Przyprowadźcie go do mnie na przesłuchanie. O drugiej.
Czuł, że powoli traci opanowanie, z którego słynął. Zdawało mu się, że ma piasek pod powiekami; spuchnięty język, pokryty był kwaśną warstewką nikotyny; dyszał głośno, a koszula lepiła się na nim od potu. Wezwał dorożkę i kazał się wieźć na uniwersytet.
Profesor Andreae akurat skończył wykład z historii Bliskiego Wschodu. Mock podszedł do niego i przedstawił się. Profesor spojrzał nieufnie na nieogolonego policjanta i poprosił go do swojego gabinetu.
– Panie profesorze, wykłada pan na naszym uniwersytecie już trzydzieści lat. Sam miałem przyjemność słuchać pana, kiedy przed laty studiowałem filologię klasyczną… Ale byli wśród pańskich studentów i tacy, którzy poświęcili się całkowicie orientalistyce. Czy może przypomina sobie pan profesor któregoś z nich zachowującego się nienormalnie, wykazującego jakieś odchylenia, zboczenia…?
Andreae był niskim, zasuszonym starcem o krótkich nogach i długim tułowiu. Siedział teraz w swym wielkim fotelu i poruszał w powietrzu stopami w sznurowanych bucikach. Mock zmrużył oczy i uśmiechnął się w duchu – już widział łatwą karykaturę profesora: dwie kreski pionowe – nos i kozia bródka, trzy kreski poziome – oczy i usta.
– Zycie płciowe studentów orientalistyki – kreska ust Andreae zrobiła się jeszcze cieńsza – bo, jak pan trafnie zauważył, „byli i tacy”, równie mało mnie interesuje, co pańskie…
Radcy kryminalnemu zdawało się, że dzwon wozu strażackiego, który przejeżdżał właśnie Ursulinenstrasse, rozkołysał się w jego piersi.
Wstał i podszedł do biurka profesora. Przycisnął mocno przeguby jego dłoni do oparć fotela i przysunął swoją twarz do koziej bródki.
– Słuchaj no, stary capie, może to ty zabiłeś siedemnastoletnią dziewczynę. Goniłeś ją, groteskowy karle, tak jak lubisz, w turbanie? Rozciąłeś kindżałem jej aksamitny brzuch? – Odsunął się od profesora i usiadł ponownie na krześle. Rozczesał pałacami zwilgotniałe włosy.
– Żałuję panie profesorze, ale ten tekst oddam do ekspertyzy komuś innemu. Poza tym, co pan robił w piątek w nocy między jedenastą a pierwszą? Proszę nie odpowiadać. Ja wiem. A czy chce pan, aby dowiedział się o tym dziekan Wydziału Filozoficznego albo pańscy studenci? Są przecież i tacy.
Andreae uśmiechnął się.
– Na szczęście są. Panie radco, postaram się przełożyć ten tekst tak dobrze, jak tylko potrafię. Poza tym przypomniałem sobie właśnie pewnego studenta wykazującego – jak pan to określił – pewne odchylenia. To baron Wilhelm von Köpperlingk.
– Nie dziękuję panu – Mock włożył kapelusz.
W Prezydium Policji czekał na niego Kleinfeld z Mosesem Hirschbergiem. Był to niewysoki, przygarbiony brunet około czterdziestki. Powtórzył to, co radca znał już z raportu Kleinfelda.
– Powiedzcie mi, Hirschberg, w jakich pracowaliście wcześniej lokalach?
Kelner przeszedł w dzieciństwie jakieś stany zapalne, po których pozostał mu pewien tik: gdy mówił, prawy róg ust unosił się nieco, co przypominało głupkowaty, szyderczy uśmiech. Wymieniwszy z tuzin podłych knajp, Hirschberg nie przestawał się „uśmiechać”. Dzwon znów rozkołysał się w piersi Mocka. Podszedł do przesłuchiwanego i uderzył go w twarz otwartą dłonią.
– Tak ci wesoło, Żydzie? Może to ty napisałeś te brednie w swoim plugawym języku?!
Hirschberg schował twarz w dłoniach. Sekretarz kryminalny Heinz Kleinfeld, jeden z najlepszych policjantów w Wydziale Kryminalnym, miał ojca rabina. Teraz stał i patrzył w podłogę. Mock przełknął ślinę i wykonał dłonią gest „wyprowadzić go”. Bolała go ręka. Uderzył trochę za mocno.
Zastał swoich ludzi w sali odpraw. Spojrzał na nich i wiedział, że nie usłyszy żadnych rewelacji. Hanslik i Burek przesłuchali dwunastu handlarzy zwierzętami i żaden z nich nic nie słyszał o sprowadzaniu skorpionów. Smolorz nie natrafił na najmniejszy ślad prywatnej menażerii, ale zdobył ciekawą informację. Pewien właściciel sklepu z gryzoniami i wężami wyznał, że częstym jego klientem jest pewien tęgi, brodaty pan, który kupuje jadowite gady i jaszczurki. Niestety sklepikarz nie potrafił niczego więcej o tym człowieku powiedzieć. Reinhardt i jego ludzie przesłuchali pięćdziesiąt pensjonariuszek domów publicznych. Jedna z nich zeznała, że zna pewnego profesora, który lubi udawać, że ćwiartuje ją mieczem i wykrzykuje coś przy tym w jakimś obcym języku. Policjanci zdziwili się, że ta wiadomość nie wywarła na szefie żadnego wrażenia. Dzięki zeznaniom prostytutek wywiadowcy Reinhardta sporządzili listę piętnastu sadystów i fetyszystów, którzy byli na tyle nieostrożni, że zapraszali „dziewczynki” do własnych mieszkań. Siedmiu z nich nie zastano w domu, ośmiu zaś miało żelazne alibi: oburzone małżonki zgodnie potwierdziły, że ich brzydsze połowy spędziły wczorajszą noc w małżeńskiej alkowie.
Mock podziękował swoim ludziom i wyznaczył im podobne zadania na jutro. Kiedy go pożegnali, niezbyt ucieszeni perspektywą roboczej niedzieli, powiedział do Forstnera:
– Proszę przyjechać do mnie o dziesiątej. Odwiedzimy pewną znaną osobę. Potem pójdzie pan do archiwum uniwersyteckiego. Niech pan się nie dziwi – będzie otwarte. Jeden z bibliotekarzy jutro sprawuje nadzwyczajny dyżur. Zrobi pan spis wszystkich, którzy otarli się o studia orientalistyczne: od studentów jednosemestralnych po doktorów iranistyki czy sanskrytologii. A propos, wie pan, co to jest sanskryt?
Nie czekając na odpowiedź, Mock wyszedł ze swojego biura. Poszedł Schweidnitzer Stadtgraben w stronę domu towarowego Wertheima. Skręcił w lewo w Schweidnitzer Strasse, minął okazały pomnik Wilhelma II strzeżony przez dwie alegoryczne figury Państwa i Wojny, przeżegnał się przy kościele Bożego Ciała i skręcił w Zwingerplatz. Przeszedł obok gimnazjum realnego i wstąpił do palarni kawy Ottona Stieblera. W zatłoczonej sali, ciemnej od tytoniowego dymu i wypełnionej mocnym aromatem, tłoczyło się sporo miłośników czarnego napoju.
Mock wszedł do kantoru. Buchalter natychmiast przerwał rachunki, ukłonił się radcy i wyszedł, aby umożliwić mu swobodną rozmowę telefoniczną. Mock nie ufał policyjnym telefonistkom i często rozmowy wymagające dyskrecji przeprowadzał z tego aparatu. Wykręcił domowy numer Mühlhausa. Przedstawił się i wysłuchał potrzebnych mu informacji. Następnie zadzwonił do żony i usprawiedliwił swoją nieobecność na obiedzie nawałem pracy.
„Piwnica Biskupia” przy Helmuth Bruckner Strasse, dawnej, przednazistowskiej Bischofstrasse, w budynku Dworu Śląskiego znana była z wyśmienitych zup, pieczeni i golonki. Ściany lokalu ozdabiały olejne obrazki bawarskiego malarza Eduarda von Grütznera, przedstawiające scenki z mało ascetycznego życia mnichów.
Mock najbardziej lubił boczną salkę, którą oświetlało przebijające przez umieszczony pod sufitem witraż zielone, zamglone światło. Kiedyś Mock zachodził tu bardzo często. Oddawał się marzeniom wśród falujących cieni, ukołysany podziemną ciszą, cichym oddechem piwnicy. Ale rosnąca popularność restauracji zniszczyła uwielbianą przez radcę senną atmosferę. Cienie falowały i teraz, ale mlaskanie sklepikarzy i właścicieli składów oraz wrzaski esesmanów, którzy ostatnio tłumnie tu przychodzili, sprawiało, że wyimaginowane fale oceanu zamiast ukojenia napełniały wyobraźnię Mocka mułem i szorstkimi wodorostami.