Mock był najwyraźniej zadowolony z tej odpowiedzi.
Forstner nie chciał być podwieziony do archiwum uniwersyteckiego. Stwierdził, że chętnie się przespaceruje promenadą wzdłuż Odry. Mock nie namawiał go i, podśpiewując pod nosem jakiś operetkowy kuplet, zjechał z Mostu Cesarskiego, minął miejską salę gimnastyczną, park, w którym stał postument z popiersiem założyciela Ogrodu Botanicznego Heinricha Göpperta, po prawej stronie zostawił kościół dominikanów, po lewej Pocztę Główną i wjechał w piękną Albrechtstrasse zaczynającą się potężną bryłą pałacu Hatzfeldtów.
Dojechał do Rynku i skręcił w lewo w Schweidnitzer Strasse. Minął Dresdner Bank, sklep Speiera, gdzie zaopatrywał się w obuwie, biurowiec Woolwortha, wjechał w Karlstrasse, kątem oka zerknął na Teatr Ludowy, sklep galanteryjny Dünowa i skręcił w Graupnerstrasse.
Nad miastem zalegał prawie letni upał, toteż nie zdziwił go widok długiej kolejki ustawionej pod sklepem z lodami włoskimi. Po kilkudziesięciu metrach skręcił w Wallstrasse i zajechał przed dość zaniedbaną kamienicę oznaczoną numerem 27. Sklep zoologiczny Friedlandera był w niedziele nieczynny. Zaraz znalazł się ciekawski stróż, który wyjaśnił Mockowi, że mieszkanie Friedlanderów sąsiaduje ze sklepem.
Drzwi otworzyła szczupła, ciemnowłosa dziewczyna, Lea Friedlander, córka Isidora. Zrobiła na radcy duże wrażenie. Nie patrząc nawet na jego legitymację, poprosiła go do skromnie urządzonego mieszkania.
– Ojciec zaraz przyjdzie. Proszę zaczekać – dukała wyraźnie skrępowana spojrzeniami Mocka. Radca nie zdążył odwrócić wzroku od jej krągłych bioder i piersi, kiedy wszedł Isidor Friedlander, niski, otyły mężczyzna. Usiadł na krześle naprzeciw Mocka, założył nogę na nogę i uderzył kilka razy wierzchem dłoni w kolano, co spowodowało mimowolne podrygiwanie kończyny. Mock przyglądał mu się przez chwilę, po czym rozpoczął zadawanie szybkich pytań:
– Nazwisko?
– Friedlander.
– Imię?
– Isidor.
– Wiek?
– 60 lat.
– Miejsce urodzenia?
– Złotoryja.
– Wykształcenie?
– Ukończona jeszywa w Lublinie.
– Jakie zna pan języki?
– Oprócz niemieckiego i hebrajskiego trochę jidysz i trochę polski.
– Ile lat ma pańska córka?
Friedlander nagle przerwał eksperymenty z własnym kolanem i spojrzał na Mocka oczami prawie bez źrenic. Ciężko zasapał, wstał i jednym susem, błyskawicznie podskoczył do radcy, który nie zdążył wstać. Nagle znalazł się na podłodze przygnieciony całym ciężarem Friedlandera. Usiłował wyciągnąć z kieszeni rewolwer, lecz jego prawa ręka była unieruchomiona przez ramię przeciwnika. Nagle ucisk zelżał – szorstka broda kłuła Mocka w szyję, ciało Friedlandera sztywniało i podrygiwało rytmicznie.
Lea ściągnęła ojca z Mocka. – Niech mi pan pomoże, musimy położyć go na łóżku.
– Proszę się odsunąć, sam go położę.
Radca poczuł się jak nastolatek, który chce się popisać swą siłą. Z najwyższym trudem wtaszczył dziewięćdziesiąt kilogramów na sofę. Lea tymczasem sporządziła jakąś miksturę i wlewała ją ostrożnie w ojcowskie usta. Friedlander zakrztusił się i przełknął płyn. Po chwili rozległo się miarowe pochrapywanie.
– Mam lat dwadzieścia – Lea nadal unikała wzroku Mocka – a mój ojciec jest chory na epilepsję. Zapomniał dzisiaj zażyć lekarstwa. Dawka, którą mu zaaplikowałam, pozwoli mu przez dwa dni funkcjonować normalnie.
Mock otrzepał ubranie.
– Gdzie jest pani matka?
– Nie żyje od czterech lat.
– Ma pani rodzeństwo?
– Nie.
– Pani ojciec dostał ataku po tym, jak zapytałem go o pani wiek. Czy to przypadek?
– Właściwie już udzieliłam panu odpowiedzi. Jestem dla ojca wszystkim. Kiedy interesuje się mną jakiś mężczyzna, ojciec zaczyna się denerwować. Jeżeli zapomni zażyć lekarstwo, dostaje ataku.
Lea podniosła głowę i po raz pierwszy spojrzała w oczy Mockowi, który mimowolnie rozpoczął godowy taniec: ściśle obliczone ruchy, powłóczyste spojrzenia, głęboki timbre głosu.
– Myślę, że ojciec specjalnie wywołuje te ataki – dziewczyna nie potrafiłaby wyjaśnić, czemu zaufała akurat temu mężczyźnie. (Być może z powodu sporego brzucha). Ale radca opacznie zrozumiał ten mały dowód zaufania. Już cisnęły mu się na usta pytania o ewentualnego narzeczonego, zaproszenia na obiad lub kolację, kiedy dostrzegł ciemną plamę rozlewającą się na spodniach Friedlandera.
– Tak się często dzieje podczas lub po ataku – Lea szybko wsunęła ceratę pod uda i pośladki ojca. Beżowa sukienka napięła się na biodrach, smukłe łydki były fascynującą zapowiedzią dalszej części.
Mock spojrzał jeszcze raz na śpiącego handlarza i przypomniał sobie, po co tutaj przyszedł.
– Kiedy pani ojciec dojdzie do siebie? Chciałbym go przesłuchać.
– Za godzinę.
– A może pani potrafi mi pomóc – od stróża dowiedziałem się, że pracuje pani w sklepie ojca. Czy można u was kupić skorpiona?
– Ojciec dawno sprowadził kilka skorpionów za pośrednictwem pewnej greckiej firmy z Berlina.
– Co to znaczy dawno?
– Trzy, cztery lata temu.
– Kto je zamówił?
– Nie pamiętam. Trzeba sprawdzić w fakturach.
– Pamięta pani nazwę tej firmy?
– Nie… Wiem, że jest to firma berlińska.
Mock wszedł za nią do kantoru. Kiedy Lea przeglądała potężne, granatowe segregatory, zadał jej jeszcze jedno pytanie:
– Czy u państwa nie było w ostatnich dniach żadnego innego policjanta oprócz mnie?
– Stróż Kempsky mówił, że był wczoraj ktoś z policji. Nie było nas w domu przed południem. Zaprowadziłam ojca na badania kontrolne do Szpitala Żydowskiego na Menzelstrasse.
– Jak się nazywa lekarz ojca?
– Doktor Hermann Weinsberg. O, mam tę fakturę. Trzy skorpiony dla barona von Köpperlingka sprowadziła we wrześniu trzydziestego roku berlińska firma Kekridis i Synowie. Bardzo pana proszę – spojrzała błagalnie na Mocka. – Niech pan przyjdzie za godzinę. Wtedy ojciec dojdzie do siebie…
Mock był wyrozumiały dla pięknych kobiet. Wstał i włożył kapelusz.
– Dziękuję, panno Friedlander. Żałuję, że poznaliśmy się w dość smutnych okolicznościach, choć właściwie żadne okoliczności nie są niewłaściwe, gdy poznaje się tak piękną dziewczynę.
Dworne pożegnanie Mocka nie zrobiło na Lei najmniejszego wrażenia. Usiadła ciężko na tapczanie. Mijały minuty, głośno tykał zegar. Usłyszała szmer dobiegający z sąsiedniego pokoju, gdzie leżał ojciec. Weszła tam ze sztucznym uśmiechem.
– Och, jak szybko papa się przebudził. To bardzo dobrze. Mogę pójść do Reginy Weiss?
Isidor Friedlander wylęknionym wzrokiem spojrzał na córkę: – Proszę cię, nie chodź… Nie zostawiaj mnie samego…
Lea myślała o chorym ojcu, o Reginie Weiss, z którą miała iść do kina „Deli” na nowy film z Clarkiem Gable’em, o wszystkich mężczyznach, którzy rozbierali ją wzrokiem, o beznadziejnie zakochanym w niej doktorze Weinsbergu i o piskach świnek morskich w ciemnym, wilgotnym sklepie.
Ktoś walił mocno w drzwi. Friedlander zasłaniając połami chałata plamę na spodniach wyszedł do drugiego pokoju. Drżał i zataczał się. Lea objęła go ramieniem.
– Niech się papa nie boi, to na pewno dozorca Kempsky.
Isidor Friedlander spojrzał na nią niespokojnie: – Kempsky jest ostatnim chamem, ale nigdy nie wali w drzwi tak mocno.
Miał rację. To nie był dozorca.