– Kiedy wrócisz, Eberhardzie? Gdybyś tutaj był, wydobyłbyś z gestapo akta Piontka i von Köpperlingka… znalazłbyś kryjówkę, w której poddalibyśmy Leę antymorfinowej kuracji… Na pewno odszukałbyś w swojej pamięci jakieś imadło na tego stukniętego barona… Kiedy w końcu wrócisz?
Tęsknota za Mockiem była tęsknotą za pieniędzmi barona, za tropikalnymi wyspami, za niewolnicami o jedwabnej skórze… (Ładną wieżę zbudowałeś, Herbercie, z tych klocków. Bądź aktywny, zmuś sam Leę do mówienia, nie potrafisz tego? Ładną wieżę zbudowałeś, Herbercie).
VI
Na głównej ulicy, do której dochodziła Hansastrasse, Anwaldt znalazł małą restaurację. Z zawodowego przyzwyczajenia zanotował nazwisko właściciela i adres: Paul Seidel, Tiergartenstrasse 33. Zjadł tam trzy gorące kiełbaski unurzane w pulpie rozgotowanego grochu i wypił dwie butelki wody mineralnej Deinerta.
Dziesięć minut później, nieco ociężały, stał pod studiem fotograficznym „Fatamorgana”. Przez dość długą chwilę uparcie i mocno walił w zamknięte drzwi. (Pewnie znów się naszprycowała morfiną. Ale to już ostatni raz). Stary dozorca wyczłapał z bramy na trotuar.
– Nie widziałem, żeby panna Susanne gdzieś wychodziła, jej służąca poszła przed godziną… – mruczał, oglądając legitymację Anwaldta.
Policjant zdjął marynarkę i z rezygnacją poddał się strugom potu: nie próbował wycierać ich chusteczką. Przysiadł na kamiennej ławeczce na podwórzu obok drzemiącego emeryta w dziurkowanym kapeluszu. Spostrzegł, że jeden lufcik w mieszkaniu Lei jest niedomknięty.
Z trudem wspiął się na parapet – rwała napuchnięta pięta, ciążył pełny żołądek. Włożył do środka rękę i przekręcił mosiężną klamkę. Przez chwilę mocował się z plączącą się firanką i bujnymi paprotkami stojącymi na parapecie. W tym mieszkaniu czuł się jak u siebie. Zdjął marynarkę, kamizelkę i krawat. Powiesił to wszystko na oparciu krzesła i udał się na poszukiwanie Lei.
Skierował się do atelier, gdzie – jak sądził – leżała zamroczona. Zanim tam jednak dotarł, skręcił do łazienki: groch i kiełbasa wysyłały potężny fizjologiczny sygnał.
W łazience była Lea Friedlander. Jej nogi wisiały nad muszlą klozetową. Uda i łydki oblepione były fekaliami. Była zupełnie naga. Gruby kabel owinięty wokół jej szyi przymocowany był do rury odpływowej pod samym sufitem. Zwłoki dotykały plecami ściany. Karminowe uszminkowane usta odsłaniały dziąsła i zęby, pomiędzy którymi tkwił siny, opuchnięty język.
Anwaldt zwrócił do bidetu zawartość żołądka. Usiadł potem na skrawku wanny i usiłował zebrać myśli. Już po kilku minutach był pewien, że Lea nie popełniła samobójstwa. Nie było w łazience żadnego stołka, niczego, od czego mogłaby się odepchnąć. Nie mogła odskoczyć od muszli klozetowej, gdyż nie była na to dostatecznie wysoka. Musiałaby zatem zawiązać pętle na grubej rurze kanalizacyjnej pod sufitem, a następnie trzymając się jej jedną ręką, założyć sobie pętlę na szyję. (Taki wyczyn byłby trudny dla akrobaty, a co dopiero dla morfinistki, którą dzisiaj zerżnęło pewno z pół tuzina facetów. Wygląda na to, że ktoś bardzo silny udusił Leę, powiesił w łazience sznur, podniósł dziewczynę i włożył jej szyję w pętlę. Zapomniał tylko o jakimś krześle, które uwiarygodniłoby tę mistyfikację).
Nagle usłyszał łopotanie firanki w oknie, przez które wchodził. Przeciąg. (Musi być jeszcze jedno okno otwarte w tym mieszkaniu).
W drzwiach stał wielki, ciemny mężczyzna. Zamachnął się gwałtownie. Anwaldt uskoczył, nadeptując na jedwabną halkę leżącą na podłodze. Jego prawa noga podjechała do tylu, cały ciężar ciała spoczął na opuchniętej lewej pięcie: nie wytrzymała. Ugięła się lewa noga, Anwaldt pochylił się przed Turkiem. Ten splótł ręce i zadał cios od dołu – w brodę. Policjant runął na wznak do wielkiej wanny. Zanim zrozumiał, co się stało, zobaczył nad sobą twarz napastnika i ogromną pięść z kastetem. Cios w splot słoneczny odebrał mu oddech. Kaszel, charkot, rozmyty obraz, charkot, charkot, noc, charkot, noc, noc.
Lodowata woda przywróciła Anwaldtowi przytomność. Siedział całkiem nagi w celi bez okna, przywiązany do krzesła. Przypatrywali mu się dwaj mężczyźni w czarnych rozpiętych mundurach SS. Niższy z nich wykrzywiał długą, inteligentną twarz w grymas przypominający uśmiech. Przypominał mu gimnazjalnego nauczyciela matematyki, który robił podobne miny, gdy któryś z uczniów nie potrafił rozwiązać zadania. (Ostrzegam pana przed tymi ludźmi - są bezwzględni i potrafią zmusić każdego do rezygnacji ze śledztwa. Gdyby – Boże broń – znalazł się pan na gestapo, proszę uparcie twierdzić, że jest pan agentem Abwehry rozpracowującym siatkę polskiego wywiadu we Wrocławiu).
Gestapowiec przeszedł się po celi, w której smród potu był prawie namacalny.
– Jest źle, Anwaldt, prawda? – wyraźnie czekał na odpowiedź.
– Tak… – wysapał skatowany. Język trafił w poszarpane resztki przedniego zęba.
– Wszyscy są źli w tym mieście – obszedł krzesło dookoła. – Taaak, Anwaldt. Co zatem robisz tu… w tym Babilonie, co cię tu przygnało?
Zapalił papierosa, a płonącą zapałkę przyłożył do ciemienia więźnia, który rzucił się wraz z krzesłem; smród spalonych włosów zatykał oddech. Drugi oprawca, spocony grubas, zarzucił mu na głowę mokrą szmatę, która stłumiła ogień. Ulga nie trwała długo. Ten sam gestapowiec jedną ręką ścisnął mu nos, drugą zaś wepchnął szmatę do ust.
– Berlińczyku, jakie jest twoje zadanie we Wrocławiu? – powtarzał przytłumiony głos. – Wystarczy, Konrad.
Uwolniony od śmierdzącego knebla Anwaldt rozkaszlał się na długo. Szczupły gestapowiec cierpliwie czekał na odpowiedź. Nie otrzymawszy jej, spojrzał na swego pomocnika.
– Pan Anwaldt nie chce odpowiadać, Konrad. Widać czuje się bezpiecznie. Wydaje mu się, że jest chroniony. A kto go chroni? – rozłożył ręce. – Może Kriminaldirektor Eberhard Mock? Ale tu nie ma Mocka. Widzisz gdzieś Mocka, Konrad?
– Nie widzę, Herr Standartenführer.
Szczupły schylił głowę i rzekł proszącym głosem:
– Wiem, wiem, Konrad. Twoje metody są niezawodne. Żadna tajemnica się nie ostanie, nie zatrze się w pamięci żadne nazwisko, gdy ty przesłuchujesz swoich pacjentów. Pozwól, abym ja wyleczył tego pacjenta. Mogę?
– Oczywiście, Herr Standartenführer.
Uśmiechnięty Konrad wyszedł z celi. Standartenführer otworzył starą, podniszczoną teczkę i wyjął z niej litrową butelkę oraz półlitrowy słoik. Zawartość flaszki – jakąś zawiesinę – wylał Anwaldtowi na głowę. Więzień poczuł na języku słodkawy smak.
– To woda z miodem, wiesz Anwaldt – oprawca sięgnął po słoik. – A wiesz, co to jest? No już, już… Zaspokoję twoją ciekawość. – Potrząsnął kilkakrotnie słoikiem. Dochodziło z niego niskie bzyczenie owadów. Anwaldt spojrzał: dwa szerszenie z wściekłością skakały na siebie i obijały się o ścianki słoika.
– Ojej, jakie to straszne potwory… – zawodził gestapowiec. Nagle wziął zamach i rozbił słoik o ścianę. Zanim zdezorientowane szerszenie zafurkotały w małej celi, więzień pozostał sam.
Nigdy nie przypuszczał, że te olbrzymie owady wydają swymi skrzydłami taki dźwięk jak małe ptaki. Szerszenie rzuciły się najpierw ku odrutowanej żarówce, lecz po chwili zmieniły kierunek. Dziwnie podrygiwały w zatęchłym powietrzu i wraz z każdym drgnięciem opadały niżej. Wkrótce znalazły się w okolicach głowy Anwaldta, dokąd wabił je zapach miodu. Więzień starał się dzięki swej wyobraźni wydostać z kazamatów. Udało się. (Szedł plażą obmywaną przez łagodne fale marszczone rześką bryzą. Stopy wgłębiały się w ciepły piasek. Nagle zerwał się wiatr, piasek rozpalił się do białości, fale zamiast lizać plażę, ryknęły i rzuciły się na Anwaldta spienionymi bałwanami).