Wysiedli i z ulgą schronili się w cień bramy. Niski dozorca zaszedł im drogę i zapytał trochę przestraszony:
– Panowie do kogo?
Mock, Ehlers i Smolorz nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Anwaldt pchnął go na ścianę i ścisnął mocno jedną dłonią zarośnięte policzki. Usta dozorcy zwinęły się w przestraszony ryjek.
– Jesteśmy z policji, ale ty nas nie widziałeś. Rozumiesz, czy chcesz mieć kłopoty?
Dozorca kiwnął głową na znak, że rozumie i czmychnął w głąb podwórza. Anwaldt z trudem wspiął się na pierwsze piętro i nacisnął mosiężną klamkę. Ustąpiła. Mimo że rozmowa z dozorcą i wejście na schody zajęły mu dwie minuty, obaj policjanci i fotograf nie tylko bezgłośnie weszli do mieszkania, lecz nawet rozpoczęli szczegółową i metodyczną rewizję.
Anwaldt szybko do nich dołączył. Zaopatrzeni w rękawiczki podnosili i oglądali rozmaite przedmioty, po czym odstawiali je dokładnie w to samo miejsce. Po godzinie wszyscy spotkali się w gabinecie Maassa, osobiście przeszukiwanym przez Mocka.
– Siadajcie – Mock wskazał im krzesła rozstawione wokół okrągłego stolika. – Zrewidowaliście kuchnię, łazienkę, sypialnię i salon? Dobra robota. Nie było tam nic ciekawego? Tak myślałem. Tutaj jest za to jedna rzecz ciekawa… Ten oto zeszyt. Ehlers, do dzieła!
Fotograf wyjął swój sprzęt, na biurku postawił poziomy, ruchomy statyw, na którym umieścił aparat „Zeiss”. Na blacie biurka położył znaleziony przez Mocka brulion. Przycisnął go szybą i nacisnął wężyk spustowy. Strzelił flesz po raz pierwszy. Na błonie fotograficznej utrwaliła się strona tytułowa: „Die Chronik von Ibn Sahim. Ubersetzt von Dr Georg Maass”.
Flesz trzaskał i strzelał jeszcze piętnaście razy, aż wszystkie strony zapisane równym drobnym pismem zostały sfotografowane. Mock spojrzał na zegarek i powiedział:
– Drodzy panowie, zmieściliśmy się w czasie. Ehlers, o której może mieć pan gotowe zdjęcia?
– O piątej.
– Wtedy odbierze je od pana Anwaldt. Tylko on, rozumie pan?
– Tak jest.
– Dziękuję panom.
Smolorz zamknął drzwi z równą łatwością, z jaką je otworzył. Anwaldt spojrzał przez witraż i w jego kolorowej poświacie dostrzegł dozorcę zamiatającego podwórze i rozglądającego się lękliwie po oknach. Było prawdopodobne, że nie wie, do jakiego mieszkania wtargnęli. Po kilkunastu sekundach znaleźli się w samochodzie. Kierował Mock. Przez Agnesstrasse pojechali do Prezydium Policji, gdzie wysiedli Ehlers i Smolorz. Mock i Anwaldt skręcili w Schweidnitzer Strasse, a następnie na Zwinger Platz i minąwszy palarnię kawy i resursę kupiecką, wjechali w ruchliwą Schuhbrucke.
Minęli domy towarowe Petersdorffa i braci Baraschów uwieńczony szklaną kulą ziemską, następnie pozostawili za sobą Muzeum Paleontologiczne i dawne Prezydium Policji. Dojechali do Odry. Koło gimnazjum św. Macieja skręcili w prawo i wnet znaleźli się na Ostrowie Tumskim. Minąwszy średniowieczną katedrę i czerwony budynek alumnatu Georgianum, znaleźli się na Adalbertstrasse. Po chwili kłaniał im się w pas boy z restauracji „Pod Lessingiem”.
W sali panował przyjemny chłód, który najpierw przywrócił swobodny oddech, potem wywołał spokojną senność. Anwaldt zamknął oczy. Zdawało mu się, że kołyszą go łagodne fale. Szczęk sztućców. Mock atakował dwoma widelcami chrupiącego, różowego łososia pływającego w chrzanowym sosie. Spojrzał z rozbawieniem na śpiącego Anwaldta.
– Niechże się pan obudzi, Anwaldt – dotknął ramienia śpiącego mężczyzny. – Wystygnie panu obiad.
Paląc cygaro obserwował, jak Anwaldt łapczywie zajada befsztyk z kiszoną kapustą i z ziemniakami.
– Proszę się nie obrazić, Herbercie – Mock położył dłoń na swoim wydętym brzuchu. – Przejadłem się, a panu, jak widzę, dopisuje apetyt. Może wziąłby pan ode mnie ten kawałek łososia? Nawet go nie ruszyłem.
– Z przyjemnością. Dziękuję – uśmiechnął się Anwaldt. Nikt nigdy nie dzielił się z nim jedzeniem. Zjadł rybę ze smakiem i pociągnął spory łyk czarnej, mocnej herbaty.
Mock budował w myślach charakterystykę Anwaldta. Była ona niepełna bez szczegółów tortur w kazamatach gestapo. Nie przychodziło mu jednak do głowy żadne zręczne pytanie, żaden chwyt, którym sprowokowałby Anwaldta do wyznań. Kilkakrotnie otwierał już usta i natychmiast je zamykał, gdyż wydawało mu się, że to, co powie, będzie głupie i płaskie. Po chwili pogodził się z myślą, że nie przeczyta za tydzień dziewczynom od madame le Goef psychologicznej charakterystyki Anwaldta.
– Jest w tej chwili wpół do drugiej. Do wpół do piątej proszę przejrzeć akta von Köpperlingka i zastanowić się, jak go możemy przyszpilić. Proszę również przejrzeć akta wszystkich Turków. Może pan coś znajdzie. O wpół do piątej odda pan te wszystkie akta Forstnerowi, o piątej odbierze pan zdjęcia od Ehlersa i przyjedzie do mnie do domu. Zostawiam panu samochód. Wszystko jasne?
– Tak jest.
– No to czemu pan tak dziwnie patrzy? Czegoś panu trzeba?
– Nic, nic… Po prostu nikt nigdy nie dzielił się ze mną jedzeniem.
Mock roześmiał się głośno i poklepał drobną dłonią ramię Anwaldta.
– Niechże pan nie bierze tego za oznakę jakiejś szczególnej sympatii dla pana – skłamał. – To nawyk z dzieciństwa. Zawsze musiałem oddawać pusty talerz… Teraz jadę dorożką do domu. Muszę się zdrzemnąć. Do widzenia.
Kriminaldirektor usypiał już w dorożce. Na granicy snu i jawy przypomniał sobie pewien niedzielny obiad sprzed roku. Siedział wraz z żoną w jadalni i łapczywie łykał żeberka w sosie pomidorowym. Żona jadła również z wielkim smakiem, wyjadając najpierw mięso. W pewnym momencie spojrzała błagalnie na talerz Mocka, który zawsze najlepsze kąski zostawiał na koniec.
– Proszę cię, daj mi trochę mięsa.
Mock nie zareagował i napchał sobie usta całym mięsem, jakie jeszcze miał na talerzu.
– Jestem pewna, że nie dałbyś nawet swoim dzieciom, gdybyś oczywiście mógł mieć dzieci – wstała rozgniewana. (Znów nie miała racji. Przecież dałem. I to obcemu!).
Anwaldt wyszedł z restauracji i wsiadł do samochodu. Spojrzał na akta opatrzone pieczęciami gestapo i na pakunek, który dziś rano zabrał z archiwum. Rozpakował go i wzdrygnął się: dziwne, powyginane pismo. Sczerniała krew na niebieskiej tapecie. Zapakował z powrotem krwawy napis i wysiadł z samochodu. Pod pachą dźwigał akta gestapo i pled, którym Mock przykrywał tylne siedzenie. Nie miał ochoty jechać przez rozprażone miasto. Skierował się w stronę wysmukłych wież kościoła św. Michała, do Waschteich Park, którego dziwną nazwę objaśnił mu Mock podczas jazdy: w średniowieczu kobiety prały bieliznę w znajdującym się tutaj stawie. Teraz nad stawem biegały rozkrzyczane dzieci, a większość ławek zajmowały bony i służące. Kobiety te wykazywały się znakomitą podzielnością uwagi prowadząc jednocześnie jazgotliwe polemiki i pokrzykując na dzieci taplające się w płytkiej przybrzeżnej wodzie. Pozostałe ławki zajmowali żołnierze i okoliczna łobuzeria paląca dumnie papierosy.
Anwaldt zdjął marynarkę, położył się na pledzie i rozpoczął przeglądanie akt von Köpperlingka. Niestety, nie było w nich niczego, czym można by „przyszpilić” barona. Co więcej: wszystko, co wyczyniał w swoim apartamencie i w swoich posiadłościach, odbywało się z pełnym błogosławieństwem gestapo. (Mock powiedział mi, że nawet Kraus, choć najpierw wpadł w furię, gdy dowiedział się o swym homoseksualnym agencie, szybko zdał sobie sprawę z korzyści, jakie może dzięki niemu odnieść). Nadzieją napełniła Anwaldta ostatnia informacja – o służącym barona, Hansie Tetgesie.
Położył się na wznak i za pomocą kilku brutalnych i sugestywnych obrazów wymyślił sposób na barona. Zadowolony ze swojego pomysłu, zaczął teraz przeglądać akta Turków notowanych przez gestapo i kripo. Było ich razem ośmiu: pięciu wyjechało z Wrocławia przed 9 lipca, kiedy odbył się bal u barona, pozostałych trzech należało wykluczyć z racji wieku – wszak oprawca Anwaldta nie mógł mieć dwudziestu lat (jak dwaj tureccy studenci politechniki), ani też sześćdziesięciu (jak pewien kupiec, notowany w aktach gestapo z powodu swej nieposkromionej skłonności do hazardu). Oczywiście dane z urzędu meldunkowego i z konsulatu tureckiego, które miał mu dostarczyć Smolorz, mogły przynieść jakieś dodatkowe informacje o Turkach, nie mających wątpliwej przyjemności znalezienia się w dokumentach policyjnych.