Выбрать главу

Wirth tymczasem nie próżnował. Wskoczył za bar, chwycił przeciwnika za kołnierz i przycisnął jego głowę do lady mokrej od piwa. Ten moment wykorzystał Zupitza. Rozwarł ramiona i gwałtownie je zacisnął. Między jego pięściami znalazła się głowa napastnika, dwa ciosy z obu stron zmiażdżyły skronie, sadza zasypała oczy. Zupitza ujął pod pachy bezwładne ciało, Wirth zaś torował mu drogę. Obecni w knajpie oniemieli ze zgrozy. Nikt się już nie śmiał z osobliwej pary. Wszyscy wiedzieli, że Konrad Schmidt nie ulega byle komu.

WROCŁAW, TEGOŻ 15 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA 9 WIECZOREM

W celi nr 2 więzienia śledczego w Prezydium Policji ustawiono niecodzienny sprzęt – dentystyczny fotel, który na oparciu dla rąk i nóg zaopatrzony był w skórzane pasy z mosiężną sprzączką. W tej chwili pasy mocno opinały potężne, tłuste kończyny siedzącego w nim człowieka, który był tak przerażony, że omal nie połknął knebla.

– Czy wiecie, panowie, że każdy sadysta najbardziej boi się innego sadysty? – Mock spokojnie wypalał papierosa. – Spójrz, Schmidt, na tych ludzi – wskazał na Wirtha i Zupitzę – to są najokrutniejsi sadyści w Europie. A wiesz, co oni najbardziej lubią? Nie dowiesz się tego, jeśli będziesz ładnie odpowiadał na moje pytania.

Mock dał znak Smolorzowi, aby wyjął knebel z ust Konrada. Więzień oddychał ciężko. Anwaldt zadał mu pierwsze pytanie:

– Co zrobiłeś podczas przesłuchania Friedlanderowi, że przyznał się do zabicia Marietty von der Malten?

– Nic, po prostu bał się nas i już. Powiedział, że ją zabił.

Anwaldt dał znak duetowi. Wirth pociągnął w dół żuchwę Konrada, Zupitza włożył w szczękę żelazny pręt. Górną jedynkę ścisnął małymi kombinerkami i złamał ją na pól. Konrad krzyczał prawie pół minuty. Potem Zupitza wyjął pręt. Anwaldt ponowił pytanie.

– Przywiązaliśmy do kozetki córkę Żyda. Walter powiedział, że ją zgwałcimy, jak się nie przyzna, że zaciukał tamtą w pociągu.

– Jaki Walter?

– Piontek.

– I przyznał się wtedy?

– Tak. Po cholerę on o to pyta? – Konrad zwrócił się do Mocka – Przecież to dla pana…

Nie zdążył dokończyć. Mock wpadł mu w słowo:

– A i tak zerżnąłeś tę Żydówkę, co Schmidt?

– Rozumie się – oczy Konrada utkwiły w fałdach skóry.

– A teraz powiedz nam, kim jest Turek, z którym torturowałeś Anwaldta?

– Tego nie wiem. Po prostu szef kazał mi z nim tego… no… – tu pokazał oczami na asystenta.

Mock dal znak Zupitzy. Pręt na powrót znalazł się w szczęce Konrada, a Zupitza pociągnął kombinerkami do dołu. Resztki ułamanego zęba zachrzęściły w dziąśle. Na kolejny znak Zupitza nadłamał drugą górną jedynkę. Konrad zachłystywał się krwią, rzęził i szlochał. Po minucie wyciągnęli mu pręt z zębów. Niestety, Schmidt nie mógł nic powiedzieć, gdyż jego szczęka wypadła z zawiasów. Nastawiał ją przez dłuższą chwilę Smolorz.

– Jeszcze raz pytam. Kim jest Turek? Jak się nazywa i co robi u was na gestapo?

– Nie wiem. Przysięgam.

Tym razem Schmidt zacisnął mocno szczęki, by uniemożliwić wprowadzenie pręta. Wtedy Wirth wyjął młotek i przyłożył do dłoni skrępowanego wielki gwóźdź. Uderzył młotkiem. Konrad krzyknął. Zupitza nie po raz pierwszy dzisiaj popisał się refleksem. Kiedy szczęki gestapowca się rozwarły, pręt znalazł się szybko między nimi.

– Będziesz mówił, czy chcesz tracić kolejne zęby? – zapytał Anwaldt. – Będziesz mówić?

Więzień skinął głową. Z ust wyjęto mu pręt.

– Kemal Erkin. Przyjechał do gestapo na naukę. Szef bardzo się z nim liczy. Nic więcej nie wiem.

– Gdzie mieszka?

– Nie wiem.

Mock był pewien, że Konrad powiedział wszystko. Niestety – nawet za dużo. Bo oto w urwanej, zduszonej frazie „przecież to dla pana…” dotknął mrocznej tajemnicy jego układu z Piontkiem. Na szczęście tylko ją musnął. Nie wiadomo, czy ktoś z obecnych mógł prawidłowo dopowiedzieć sobie dalszą część przerwanego w połowie zdania. Mock spojrzał na zmęczonego, lecz wyraźne poruszonego Anwaldta i na spokojnego, jak zwykle, Smolorza. (Nie, chyba się nie domyślili). Wirth i Zupitza patrzyli na Mocka wyczekująco.

– Panowie, już więcej niczego się od niego nie dowiemy – zbliżył się do Konrada i znów założył mu knebel. – Wirth, po tym człowieku ma nie być śladu, rozumiesz? Poza tym, doradzam wam wyjazd z Niemiec. Widziano was w knajpie, jak masakrujecie Schmidta. Gdybyście zachowali się jak fachowcy i poczekali aż wyjdzie na zewnątrz, moglibyście dalej bezpiecznie prowadzić swe interesy. Ale was poniosło. Musieliście go załatwić w knajpie? Nie wiedziałem, Wirth, że reagujesz tak gwałtownie, gdy ktoś cię poi wódką. Trudno. Jutro, kiedy Konrad nie przyjdzie do pracy… najdalej pojutrze, całe wrocławskie gestapo będzie szukało waszych charakterystycznych mord. Za trzy dni będziecie poszukiwani w całych Niemczech. Radzę wam wyjechać z kraju. Gdzieś daleko… Dług wobec mnie uważam za spłacony.

X

WROCŁAW, PONIEDZIAŁEK 16 LIPCA 1934 ROKU.
GODZINA DZIEWIĄTA RANO

Ciało Konrada Schmidta leżało na dnie Odry za Niskimi Łąkami już od dziesięciu godzin, kiedy Mock i Anwaldt zapalali wyborne cygara marki „Bairam” od Przedeckiego i wypijali pierwszy łyk mocnej, arabskiej kawy. Leo Hartner nie ukrywał zadowolenia. Był pewien, że zaskoczy i zainteresuje obu słuchaczy. Chodząc po gabinecie, budował w myślach plan swojej relacji, odpowiednio rozkładał punkty zwrotne, komponował celne rekapitulacje. Widząc, że goście się niecierpliwią panującą ciszą, rozpoczął wykład od pozornej retardacji.

– Moi panowie, Wilhelm Grünhagen w swojej Geschichte derpersischen Litteratur wspomina o pewnym zaginionym dziele historycznym z XIV wieku, opisującym wyprawy krzyżowe. Dzieło to, zatytułowane Wojna wojsk Allaha z niewiernymi miał jakoby napisać pewien wykształcony Pers, niejaki Ibn Sahim. Możecie, panowie, powiedzieć: cóż z tego? Przecież przepadło wiele dzieł… ot… jeszcze jeden stary rękopis… To lekceważenie byłoby jednak nieuzasadnione. Gdyby bowiem praca Ibn Sahima dotrwała do naszych czasów, mielibyśmy jeszcze jedno źródło do fascynujących dziejów krucjat, źródło o tyle interesujące, że pisane przez człowieka z drugiej strony barykady – przez muzułmanina.

Mock i Anwaldt spełniali nadzieje wykładowcy. Obu niedoszłym filologom klasycznym nie przeszkadzało epickie opóźnianie narracji. Hartner był podekscytowany. Położył szczupłą dłoń na stosie papierów:

– Drodzy panowie, oto ziściło się marzenie wielu historyków i orientalistów. Przede mną leży to zaginione dzieło Ibn Sahima. Kto dokonał tego odkrycia? Tak, tak – Georg Maass. Nie wiem doprawdy, skąd się dowiedział, że ten rękopis znajduje się we wrocławskiej Bibliotece Uniwersyteckiej, czy sam znalazł jakąś wskazówkę, czy ktoś mu jej udzielił. A niełatwo jest odkryć manuskrypt, który – tak jak ten – został oprawiony wraz z dwoma innymi, mniejszymi. Krótko mówiąc, to odkrycie przyniesie Maassowi światową sławę… Tym bardziej, że opracowując dzieło, jednocześnie tłumaczy je na niemiecki. I to, muszę przyznać, tłumaczy wiernie i bardzo pięknie. Odbitki fotograficzne, które od panów otrzymałem, są dosłownym przekładem pewnego bardzo interesującego fragmentu owej kroniki. Mowa w nim jest o makabrycznym mordzie, jakiego dokonało w roku 1205 dwóch ludzi – Turek i krzyżowiec – na dzieciach Al-Szausiego, przywódcy sekty jezydów. Ludzie znający dzieje krucjat byliby zdziwieni – wszak w 1205, w czasie czwartej krucjaty krzyżowcy nie wyszli poza Konstantynopol! Ale nie można wykluczyć pojedynczych wypadów nielicznych choćby oddziałów na odlegle nawet obszary Anatolii czy też Mezopotamii. Ci poszukiwacze przygód i bogactw łupili, co się dało, niekiedy w znakomitej komitywie z muzułmanami. Jezydzi często stawali się celem ich ataku…