XIV
Eberhard Mock siedział bez koszuli w swoim mieszkaniu przy Rehdigerplatz i odpoczywał po ciężkim i nerwowym dniu. Rozłożył szachownicę, rozstawił figury i usiłował zagłębić się w lekturę Pułapek szachowych Uberbranda. Analizował pewną mistrzowską partię.
Jak zwykle postawił się w sytuacji obrońcy i znalazł ku swemu zadowoleniu rozwiązanie, które doprowadziło do pata. Spojrzał jeszcze raz na szachownicę i zamiast białego króla, który nie jest szachowany, lecz nie może zrobić ruchu, zobaczył siebie, dyrektora kryminalnego Eberharda Mocka. Stał cofnięty pod obstrzałem czarnego skoczka z twarzą Oliviera von der Maltena i czarnego hetmana przypominającego szefa gestapo Ericha Krausa. Biały goniec o wyglądzie Smolorza stał bezużyteczny w rogu szachownicy, a biały hetman-Anwaldt kulił się gdzieś na biurku, poza szachownicą. Mock nie odbierał telefonu, który uparcie dzwonił już po raz czwarty tego wieczoru.
Spodziewał się, że usłyszy zimny głos barona wzywający go do raportu. Co miał powiedzieć von der Maltenowi? Że Anwaldt gdzieś zniknął? Że do mieszkania Maassa wszedł właściciel kamienicy z nowym lokatorem i zastał tam Smolorza? Tak, mógł oczywiście powiedzieć, że znalazł mordercę. Ale gdzie jest ten morderca? Czy we Wrocławiu? Czy w Niemczech? Czy może w górach Kurdystanu? Telefon dzwonił uparcie. Mock liczył sygnały. Dwanaście. Wstał i przeszedł się po pokoju. Telefon przestał dzwonić. W tym momencie rzucił się do słuchawki.
Przypomniał sobie telefoniczną zasadę von Hardenburga: czekam do dwunastego sygnału. Poszedł do kuchni i wyjął ze spiżarni pęto suchej kiełbasy. Dzisiaj służba miała wolne. Urwał zębami spory kawał. Następnie zjadł łyżeczkę ostrego chrzanu. Przeżuwając, łzawił obficie – chrzan był ostry – i myślał o młodym berlińczyku, który poniżony i sponiewierany w kazamatach gestapo, uległ groźbom oprawców i wyjechał z tego rozpalonego i złego miasta. Telefon znów zadzwonił. (Gdzie może być Anwaldt?). Drugi dzwonek telefonu. (Ja jeszcze załatwię tego przeklętego Forstnera!). Trzeci. (Nerwowy dzień, a nic się przecież nie działo). Czwarty. (To właśnie dlatego). Piąty. (Szkoda Anwaldta, dobrze by było mieć takiego u siebie). Szósty. (No trudno, i on znalazł się w „imadle”). Siódmy. (Muszę sprowadzić sobie jakąś dziwkę. Wtedy się uspokoję). Ósmy. (Nie mogę przecież odebrać z pełnymi ustami). Dziewiąty. (Tak, zadzwonię do madame). Dziesiąty. (Może to von Hardenburg?). Telefon zadzwonił po raz jedenasty. Mock rzucił się do przedpokoju i podniósł słuchawkę po dwunastym sygnale. Jego ucho usłyszało pijacki bełkot. Brutalnie przerwał potok niezrozumiałych usprawiedliwień.
– Gdzie jesteś, Anwaldt?
– Na dworcu.
– Czekaj na mnie na pierwszym peronie. Zaraz po ciebie przyjadę. Powtórz – na którym peronie?
– Na… pieeerwszym.
Mock nie znalazł Anwaldta ani na pierwszym peronie, ani na żadnym innym. Wiedziony intuicją, poszedł na posterunek Bahnschutzu. Anwaldt leżał w areszcie i spał, głośno chrapiąc. Mock pokazał zdumionemu dyżurnemu swoją legitymację i uprzejmie poprosił o pomoc. Dyżurny skwapliwie rzucił kilka słów swoim ludziom. Ci chwycili pijanego pod pachy i zanieśli do samochodu. Mock podziękował usłużnemu dyżurnemu i jego ludziom, zapuścił motor i po kwadransie był z powrotem na Rehdigerplatz. Na skwerku wszystkie ławki były zajęte. Ludzie odpoczywający po całodziennym upale ze zdziwieniem patrzyli na krępego mężczyznę z wydatnym brzuchem, który głośno sapiąc wyciągał z tylnego siedzenia czarnego adlera bezwładnego człowieka.
– Ale się ugotował – roześmiał się jakiś przechodzący wyrostek.
Mock zdjął pijanemu zabrudzoną wymiocinami marynarkę, zwinął ją i wrzucił na przód samochodu. Następnie przełożył jego lewą rękę przez swój spocony kark, prawą objął go wpół i na oczach śmiejącej się gawiedzi wtaszczył do bramy. Stróża, jak na złość, nigdzie nie było. „Każdy może wejść do bramy, a ten idiota pewnie pije piwo u Kohla” – mruczał wściekły.
Posuwał się powoli, stopień po stopniu. Ocierał się policzkiem o brudną, przepoconą koszulę Anwaldta, wzdrygał się co chwilę owiany kwaśną chmurą oddechu, przystawał na półpiętrach i klął ordynarnie, nie przejmując się sąsiadami. Właśnie jeden z nich, adwokat doktor Fritz Patschkowsky, wychodził z psem na spacer. Przystanął zdziwiony, a duży szpic o mało nie zerwał się ze smyczy. Mock spojrzał na niego mało przyjaźnie i nie odpowiedział na wyniosłe „dzień dobry”. Dotarł w końcu do swoich drzwi i postawił przy nich Anwaldta. Jedną ręką go przytrzymywał, drugą mocował się z opornym zamkiem. Po minucie znalazł się w mieszkaniu. Anwaldt leżał na posadzce w przedpokoju. Mock oddychał ciężko siedząc na mahoniowej toaletce. Zamknął drzwi i wypalił spokojnie papierosa. Następnie chwycił Anwaldta za kołnierz koszuli i pociągnął w stronę bawialni. Ujął go pod pachy i umieścił na nieco pochyłym szezlongu. Przeszukał kieszenie. Nic. (Jakiś doliniarz już go obrobił). Poluzował mu krawat, rozpiął koszulę i zdjął buty.
Garderoba Anwaldta była w fatalnym stanie, pobrudzona tłuszczem i popiołem. Na chudych policzkach dwudniowy zarost kładł się cieniem. Mock przypatrywał się przez chwilę podwładnemu, po czym wyszedł do kuchni i rozejrzał się uważnie po zielonych słoikach stojących na najwyższej półce w spiżarni. Każdy z nich posiadał pergaminową czapę obwiązaną jasną gumką. Znalazł w końcu słoik z suszonymi liśćmi mięty. Wsypał dwie garście ziół do dzbanka, a następnie, nie bez trudności, rozpalił ogień pod kuchnią. Grzebał dłuższą chwilę wśród fajerek, aż znalazł odpowiednią. Postawił na niej błyszczący wypucowany czajnik. Z łazienki wyniósł blaszaną miednicę i postawił ją na wszelki wypadek koło posłania Anwaldta.
Wrócił do kuchni. Uniósł parujący czajnik i napełnił wrzącą wodą dzbanek z liśćmi. Nie wiedząc, jak zagasić ogień, zalał go po prostu wodą z kranu. Potem wziął chłodną kąpiel i przebrał się w szlafrok. Usiadł przy biurku i zapalił grube tureckie cygaro, jedno z tych, które trzymał na specjalne okazje. Spojrzał na szachownicę. Pat dalej paraliżował króla-Eberharda Mocka. Zagrażali mu dalej skoczek-von der Malten i hetman-Kraus. Ale oto na szachownicy pojawił się odzyskany skądś biały hetman-Anwaldt i przyszedł w sukurs królowi.
Anwaldt otworzył zapuchnięte oczy i od razu ujrzał stojący na stoliku dzbanek i szklankę. Trzęsącymi się dłońmi napełnił ją przecedzoną miętą i uniósł do ust.
– Co, może dać ci nóż, abyś rozdzielił jedną wargę od drugiej? – Mock wiązał krawat, rozsiewał korzenny zapach dobrej wody kolońskiej i uśmiechał się dobrotliwie. – Wiesz co, nawet nie jestem na ciebie wściekły. Bo jak można się wściekać na kogoś, kto cudem się odnalazł. Pstryk, był Anwaldt i nie ma Anwaldta. Pstryk, i znowu jest Anwaldt – Mock przestał się uśmiechać. – Kiwnij głową, jeżeli miałeś ważny powód, aby zniknąć mi z oczu.
Anwaldt skinął. Pod sklepieniem czaszki rozpaliły się sztuczne ognie. Nalał sobie znowu mięty. Mock stał na szeroko rozstawionych nogach i obserwował skacowanego policjanta. Splótł dłonie na brzuchu i zakręcił kciukami młynek.
– Dobrze. Widzę, że chce ci się pić. To znaczy, że nie będziesz rzygał. Przygotowałem ci kąpiel. W łazience leży jedna z moich koszul i twoje wyczyszczone i odprasowane ubranie. Nieźle je wczoraj załatwiłeś. Słono zapłaciłem żonie stróża za jej starania. Siedziała nad tym pół nocy. Wyczyściła również twoje buty. Pieniądze oddasz mi, jak będziesz miał. Wczoraj ktoś cię okradł. Ogól się, bo wyglądasz jak pener. Użyj mojej brzytwy – Mock był szorstki i zdecydowany. – A teraz posłuchaj mnie uważnie. Za trzy kwadranse masz tu siedzieć naprzeciw mnie i opowiadać swoje przygody. Krótko i konkretnie. Potem pojedziemy do katedry Jana Chrzciciela. Tam ma na nas czekać o dziewiątej piętnaście doktor Leo Hartner.