Siedzieli w chłodnych ciemnościach. Impet słońca zatrzymywał się na kolorowym filtrze witraży, mury z ciosowego kamienia tłumiły huk i zamęt spoconego miasta, książęta śląscy spali w cichych niszach, a łacińskie napisy na ścianach wzywały do rozmyślań o wieczności. Zegarek Mocka wskazywał dziewiątą dwadzieścia. Zgodnie z umową siedzieli w pierwszej ławie i rozglądali się za Hartnerem. Zamiast niego podszedł do nich niewysoki i ostrzyżony na jeża ksiądz w srebrnooprawnych okularach. Bez słowa wręczył Mockowi kopertę i prędko odszedł.
Anwaldt chciał pójść za nim, ale Mock go powstrzymał. Wyjął z koperty napisany na maszynie list i podał go asystentowi.
– Czytaj ty. Ja tu słabo widzę, a nie będziemy wychodzić na ten przeklęty upał – po wygłoszeniu tej kwestii Mock zdał sobie sprawę, że mówi per ty synowi barona von der Maltena. (Jeżeli mówiłem ty Maltenowi, mogę i jemu).
Anwaldt spojrzał na kartkę sygnowaną złotym herbem Biblioteki Uniwersyteckiej, pod którym widniały eleganckie czcionki dyrektorskiej maszyny do pisania.
„Drogi ekscelencjo. Przepraszam, że nie mogę osobiście stawić się na umówione spotkanie, ale względy rodzinne skłoniły mnie do nagiego wyjazdu wczoraj wieczorem. Dzwoniłem do WE kilkakrotnie, ale był pan poza domem. Niech przemówię zatem tym listem, a mam do powiedzenia kilka ważnych rzeczy. Wszystko, co teraz powiem, opiera się na znakomitej książce Jeana Boye Les Yesidis wydanej przed dziesięcioma laty w Paryżu. Autor, znany francuski etnograf i podróżnik, przebywał wśród jezydów cztery lata. Był przez nich lubiany i szanowany tak bardzo, że dopuszczano go do niektórych świętych obrzędów. Wśród wielu interesujących opisów religijnego kultu tej tajemniczej sekty jeden jest szczególnie znamienny. Otóż nasz autor przebywał gdzieś na pustyni (nie mówi, gdzie dokładnie) wraz z kilkoma ze starszyzny jezydów. Odwiedzili tam starego pustelnika mieszkającego w grocie. Ten wiekowy eremita często tańczył i wpadał w trans tak jak tureccy derwisze. Głosił przy tym jakieś proroctwa w niezrozumiałym języku. Boye długo, jak pisze, musiał prosić jezydów, aby mu wyjaśnili te profetyczne okrzyki. Zgodzili się w końcu i wytłumaczyli. Pustelnik ogłaszał, że oto nastąpił czas zemsty za zabite dzieci Al-Szausiego. Boye, znający dobrze historię jezydów, wiedział, że dzieci te zginęły na przełomie XII i XIII wieku. Zdziwił się zatem, że ci urodzeni mściciele czekali aż tyle na spełnienie swej świętej powinności. Jezydzi wyjaśnili mu, że według ich prawa zemsta tylko wtedy jest ważna, gdy dokładnie odpowiada zbrodni, którą ma pomścić. A zatem, jeśli komuś wyłupiano sztyletem oko, to jego mściciel musi zrobić to samo zbrodniarzowi albo jego potomkowi, i to nie zwykłym nożem, ale właśnie sztyletem i to najlepiej tym samym. Pomsta za zabite dzieci Al-Szausiego byłaby tylko wtedy zgodna z ich prawem, jeśli dzieci potomka mordercy zginęłyby w ten sam sposób. Ale nie mogło się to spełnić przez wieki, do chwili, kiedy pustelnikowi objawiło się bóstwo Malak-Taus i oznajmiło, że oto nadeszła oczekiwana pora. Pustelnicy ci cieszą się u jezydów wielką czcią i uważani są za strażników tradycji. A do świętej tradycji należy powinność pomszczenia. Kiedy zatem eremita ogłosi właściwy czas, zgromadzenie wybiera mściciela, którego prawą dłoń tatuują symbolem zemsty. Jeśli ów mściciel nie wykona swojego zadania, wieszają go na oczach wszystkich. Tyle Boye.
Drogi ekscelencjo, ja również, niestety, nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, które tak nurtowało Jeana Boye. Przejrzałem całą genealogię rodziny von der Maltenów i wydaje mi się, że wiem, dlaczego zemsta jezydów przez tyle wieków nie mogła być dokonana. Von der Maltenowie podzielili się w XIV wieku na trzy gałęzie: śląską, bawarską i niderlandzką. W XVIII wieku te dwie ostatnie uschły. Gałąź śląska krzewiła się niezbyt obficie – w tej znanej junkierskiej rodzinie najczęściej rodzili się sami chłopcy – jedynacy, a zemsta – przypominam – mogła tylko wtedy być uznana za ważną, kiedy dokonano by jej na rodzeństwie. W całej historii tej rodziny tylko pięć razy pojawiło się rodzeństwo. W dwóch wypadkach jedno z dzieci zmarło w niemowlęctwie, w dwóch innych chłopcy zginęli w niewiadomych okolicznościach. W ostatnim ciotka Oliviera von der Maltena, siostra jego ojca Rupperta, dokonała żywota w ściśle zamkniętym pustelniczym klasztorze, a zatem dokonanie na niej zemsty było utrudnione. Drogi ekscelencjo, napisałem, że wiem, dlaczego zemsta nie została dokonana. Niestety nie wiem, dlaczego ów święty starzec doznał iluminacji i uroczyście ogłosił nadejście chwili wypełnienia pomsty. Jedyny żyjący obecnie męski potomek Godfryda von der Maltena, Olivier, nie miał w chwili iluminacji pustelnika żadnych innych dzieci poza nieszczęsną Mariettą. Zatem jej straszliwy mord jest tragiczną pomyłką, obłędem starego szamana, wywołanym, być może, przez tak popularny tam haszysz.
Kończę już mój przydługi list i przepraszam, że nie zweryfikowałem przekładu Maassa dwóch ostatnich proroctw Friedlandera. Uniemożliwił mi to i brak czasu, którego wiele zużyłem na badanie klątwy jezydów, i skomplikowane sprawy rodzinne, które nieoczekiwanie przyśpieszyły mój wyjazd. – Pozostaję z poważaniem, dr Leo Hartner”.
Mock i Anwaldt spojrzeli na siebie. Oni wiedzieli, że proroctwa świętego starca z pustyni nie są narkotycznym bredzeniem obłąkanego szamana. Wyszli z katedry i wsiedli bez słowa do adlera zaparkowanego w cieniu ogromnego kasztanowca, jakich wiele rosło na placu Katedralnym.
– Nie martw się, synu – Mock spojrzał ze współczuciem na Anwaldta. Nie przejęzyczył się. Słowo „syn” wypowiedział świadomie. Przypomniał sobie barona uczepionego okna pociągu i wykrzykującego: „On jest moim synem”.
– Teraz zawiozę cię do mnie do domu. W twoim mieszkaniu może nie być bezpiecznie. Wyślę tam Smolorza po rzeczy. Ty siedź u mnie, dobrze się wyśpij, nie odbieraj telefonów i nikomu nie otwieraj. Wieczorem zabiorę cię gdzieś, gdzie zapomnisz o swoim tatusiu i o wszelkim robactwie.
XV
Środowe igraszki w salonie madame le Goef utrzymane były w stylu antycznym. Wieczorem goły, pomalowany na mahoń niewolnik uderzał w wielki gong, podnosiła się kurtyna i oczom widzów ukazywała się dekoracja: fronton rzymskiej świątyni, a na jej tle nagie ciała, tańczące wśród sypiących się z sufitu płatków róży. Te bachanalia, podczas których tancerze i tancerki tylko imitowali prawdziwy seks, trwały około dwudziestu minut, po czym następowało tyleż minut przerwy. W tym czasie niektórzy goście udawali się do dyskretnych pokojów, inni zaś posilali się i pili. Po przerwie niewolnik znów uderzał w gong i na scenie pojawiało się kilkoro „Rzymian” i „Rzymianek” ubranych w zwiewne tuniki, które zresztą szybko z siebie zrzucali. Sypały się różane płatki, na sali robiło się duszno, bachanalia były tym razem autentyczne. Po pół godzinie takich zabaw aktorzy i aktorki schodzili zmęczeni ze sceny, sala pustoszała, pękały za to w szwach pokoje.
Tego wieczoru Rainer von Hardenburg, Eberhard Mock i Herbert Anwaldt siedzieli na galeryjce i z góry obserwowali wstępną imitację bachicznej orgii. Już na samym początku przedstawienia Anwaldt był wyraźnie poruszony. Mock, widząc to, wstał i poszedł do gabinetu madame. Przywitał się z nią wylewnie i przedstawił swoją prośbę. Madame zgodziła się bez wahania i podniosła słuchawkę telefonu. Mock wrócił na miejsce. Anwaldt schylił się ku niemu i wyszeptał:
– Od kogo się tu bierze klucze do pokojów?
– Poczekaj chwilę. Gdzie ci się tak śpieszy? – roześmiał się Mock rubasznie.
– Niech pan spojrzy: co ładniejsze już zabierają.
– Tu wszystkie są ładne. O popatrz, na przykład te, które idą w naszym kierunku.
Do ich stolika podeszły dwie dziewczyny ubrane w gimnazjalne mundurki. Obaj policjanci znali je doskonale, natomiast dziewczyny udawały, że widzą ich po raz pierwszy. Obie wpatrywały się z zachwytem w Anwaldta. Nagle ta podobna do Erny dotknęła jego dłoni i uśmiechnęła się. Wstał, objął ich szczupłe plecy, odwrócił się do Mocka i powiedział „dziękuję”.