Zainteresował się nimi i po dłuższej chwili wyraźnie posegregował je w myślach, przyjmując płeć za kryterium rozstrzygające. Z jego analizy wynikało, że mężczyzna, który rozrzucił dookoła swe ubranie, powinien zostać w jednej skarpetce i w kalesonach, kobieta natomiast w pończochach. Dojrzał parę siedzącą przy stole i ucieszył się precyzją swej analizy. Niewiele się pomylił: pulchna blondynka faktycznie miała na sobie jedynie pończochy, natomiast starzec z czerwoną, pokiereszowaną twarzą – tylko kalesony. Anwaldt wpatrywał się w niego przez chwilę i po raz kolejny przeklął słabość swej pamięci. Przeniósł wzrok na środek stołu i przypomniał sobie pewien częsty motyw greckiej literatury: anagnorismos - motyw rozpoznania. Oto czyjś zapach, pukiel włosów, jakiś przedmiot rozplątywał cały łańcuch skojarzeń, przywracał zatarte podobieństwo rysom, generował minione sytuacje. Patrząc na stojącą na środku stołu szachownicę, naciągnął cięciwę pamięci i przeżył swój anagnorismos.
Anwaldt obudził się w pustym pokoju na pluszowej kanapie. Dziewczyna zniknęła wraz ze swoją wykwintną garderobą. Koło kanapy siedział stary mężczyzna, obejmując niezdarnie filiżankę parującego bulionu. Anwaldt przechylił się i wypił pół filiżanki.
– Czy może mi pan dać papierosa? – zapytał dziwnie mocnym, dźwięcznym głosem.
– Mów mi „ty”, synu – wyciągnął ku Anwaldtowi srebrną papierośnicę. – Za dużo razem przeszliśmy, aby spełniać oficjalne bruderszafty.
Anwaldt opadł na poduszkę i zaciągnął się głęboko. Nie patrząc na Mocka powiedział cicho:
– Dlaczego mnie okłamałeś? Napuściłeś mnie na barona, ale to wcale nie zatrzymało zemsty jezydów! Dlaczego poszczułeś mnie na własnego ojca?
– Nie powstrzymało to jezydów, powiadasz. I masz rację. Ale skąd ja miałem o tym wtedy wiedzieć? – Mock zapalił kolejnego papierosa, choć poprzedni jeszcze dymił w popielniczce. – Pamiętasz tę lipcową, duszną noc w burdelu madame le Goef? Szkoda, że nie postawiłem cię wtedy przed lustrem. Wiesz, kogo byś ujrzał? Edypa z wydartymi oczami. Sam nie wierzyłem, że ujdziesz jezydom. Mogłem cię uratować przed nimi na dwa sposoby: albo dać ci nadzieję i odizolować – przynajmniej na jakiś czas – albo samemu cię zabić i w ten sposób uchronić przed tureckimi skorpionami. Co byś wolał? Jesteś teraz w takim stanie ducha, że mi powiesz: wolałbym wtedy zginąć… Czy tak?
Anwaldt zamknął oczy i zaciśniętymi powiekami starał się zagrodzić drogę łzom.
– Ciekawe mam życie… Jeden oddaje mnie do sierocińca, drugi – do wariatkowa. I jeszcze twierdzi, że dla mojego dobra…
– Herbercie, prędzej czy później trafiłbyś do czubków. Tak stwierdził doktor Bennert. Ale do rzeczy… Podjudziłem cię do zabójstwa barona, aby cię odizolować – skłamał jeszcze raz Mock. – Nie wierzyłem, że ujdziesz jezydom. Ale wiedziałem, że dzięki temu będziesz względnie bezpieczny. Wiedziałem też, co zrobić, abyś nie dostał dużego wyroku. Myślałem sobie tak: Anwaldt będzie miał ochronę w postaci więziennych murów, a ja będę miał czas, aby złapać Erkina. Przecież zlikwidowanie Erkina było dla ciebie jedynym ratunkiem…
– I co? Zlikwidowałeś go?
– Tak. Bardzo skutecznie. Po prostu zaginął, a jego święty derwisz sądził, że wciąż ciebie tropi. Sądził tak do niedawna, aż znowu wysłał mściciela, który leży w twojej separatce w drezdeńskiej klinice Bennerta. I znów masz trochę czasu…
– Dobrze Mock, tymczasowo mnie ochroniłeś – Anwaldt podniósł się z kanapy i wypił resztę bulionu. – Ale przyjdzie kolejny jezyda… I dotrze do Forstnera lub Maassa…
– Do Forstnera już nie dotrze. Nasz drogi Max miał we Wrocławiu straszny wypadek – zmiażdżyła go winda… – nagle twarz Mocka stała się jeszcze bardziej czerwona, a bruzdy pobladły. – Co ty sobie, myślisz?! Ja ciebie chronię, jak mogę, a ty w kółko myślisz o klątwie. Jeżeli nie chcesz żyć, to masz pistolet i zastrzel się. Ale nie tutaj, bo zdekonspirujesz mieszkanie wywiadowcze Stasi… Jak sądzisz, dlaczego cię ochraniam?
Anwaldt nie znał odpowiedzi na to pytanie, Mock zaś chciał ją zagłuszyć krzykiem.
– A co się z tobą działo? – Anwaldt nigdy nie bał się krzyku. – Jak trafiłeś do Stasi?
– Ta instytucja chętnie przyjmowała do siebie wyższych oficerów Abwehry, gdzie przeszedłem pod koniec trzydziestego czwartego. Mówiłem ci o tym zresztą podczas odwiedzin w Dreźnie.
– Cholera, długo siedziałem w tym Dreźnie – Anwaldt uśmiechnął się gorzko.
– Bo przez te wszystkie lata nie było możliwości wyjazdu w bezpieczne miejsce… Wiedziałem od Bennerta, że wyszedłeś ze swojej choroby…
Anwaldt wstał gwałtownie, wylewając na podłogę resztki bulionu.
– Nie pomyślałem o Bennercie… On przecież wszystko o mnie wie…
– Opanuj się – z pokiereszowanej twarzy Mocka bił stoicki spokój. – Bennert nie piśnie nikomu ani słowa. Ma wobec mnie dług wdzięczności. Wyciągnąłem jego córkę spod gruzów. To jest pamiątka – dotknął twarzy. – Eksplodował niewypał i płonąca papa z dachu osmaliła mi trochę łeb.
Herbert przeciągnął się i wyjrzał przez okno: zobaczył milicjantów ciągnących jakiegoś pijanego cywila. Zrobiło mu się słabo.
– Mock, przecież teraz ja będę ścigany przez milicję za zabójstwo tego Turka, który leży martwy w mojej salce u Bennerta!
– Niezupełnie. Jutro wraz ze mną będziesz w Amsterdamie, a za tydzień w Stanach – Mock nie tracił panowania nad sobą. Wyjął z kieszeni małą karteczkę pokrytą mnóstwem cyferek. – To jest zaszyfrowana depesza od generała Johna Fitzpatricka, wysokiego funkcjonariusza CIA. Abwehra była przepustką do Stasi, Stasi zaś – do CIA. Wiesz, jaka jest treść tej depeszy: „Wyrażam zgodę na przyjazd do USA pana Eberharda Mocka wraz synem” – Mock wybuchnął śmiechem. – Ponieważ masz papiery na nazwisko Anwaldt, a nie mamy czasu na wyrabianie nowych, umówmy się, że jesteś moim dzieckiem nieślubnym…
Ale „nieślubnemu dziecku” wcale nie było do śmiechu. Odczuwał co prawda radość, ale mąciła mu ją ponura, smutna satysfakcja, jak po zakatowaniu znienawidzonego wroga.
– To już wiem, dlaczego pan mnie całe życie ochraniał. Chciał pan mieć syna…
– Gówno wiesz – Mock udawał oburzenie. – Psycholog-amator. Sam byłem mocno zanurzony w tę sprawę i boję się przede wszystkim o siebie. Zbyt cenię swój brzuch, aby czynić z niego domek dla skorpionów.
Obaj w to nie wierzyli.
XVIII
Hotel „Chelsea” przy pięćdziesiątej piątej ulicy był o tej nadrannej porze cichy i uśpiony. Mieszkali tutaj w większości stali rezydenci: komiwojażerowie i agenci ubezpieczeniowi, którzy w dni powszednie wcześnie chodzili spać, aby następnego ranka wyruszyć do pracy bez piasku w oczach i bez nieświeżego alkoholowego oddechu.
Z tej powszechnej zgody obyczajów wyłamywał się mieszkaniec szesnastego piętra, który wynajmował duży trzypokojowy apartament. Uważano go za pisarza. Pracował nocami przy dużym biurku, przedpołudnia odsypiał, popołudniami gdzieś wychodził, a wieczory często fetował w damskim towarzystwie. Dzisiejszy wieczór przedłużył się do trzeciej nad ranem. O tej właśnie godzinie z pokoju „literata” wyszła zmęczona dziewczyna w granatowej sukience z wielkim marynarskim kołnierzem. Zamykając drzwi, posłała całusa w głąb mieszkania i podeszła do windy. Kątem oka dostrzegła dwóch mężczyzn zbliżających się długim hotelowym korytarzem. Kiedy ją mijali, zadrżała. Jeden z nich straszył pełną blizn twarzą Frankensteina, drugi – płonącymi oczami fanatyka. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, kiedy znalazła się w towarzystwie sennego windziarza.