Выбрать главу

Przełknął ją — przez suchą rurę przełyku przecisnął się rozżarzony pocisk. Nie chciało mu się pić, chciało mu się umierać.

Otworzył oczy i usiadł na łóżku. Kruche kości skroni chrupnęły jak ściśnięte w imadle. Rozejrzał się dookoła i stwierdził, że widzi to wnętrze po raz pierwszy. Obok niego leżała pijana kobieta w brudnej, śliskiej halce. Przy stole spał mężczyzna w podkoszulku. Wielka dłoń z wytatuowaną kotwicą pieszczotliwie przygniatała przewróconą butelkę do mokrej ceraty. Na oknie dogasała lampa naftowa. Świt wlewał się do pokoju jasną smugą.

Anwaldt spojrzał na przegub dłoni, gdzie zwykle nosił zegarek.

Teraz go nie było. Ach tak, wczoraj podarował go w płomiennym rozczuleniu jakiemuś żebrakowi. Kluła go uporczywa myśclass="underline" wyjść stąd. Nie było to łatwe, gdyż nie mógł dostrzec swojego ubrania.

Choć nie brakło mu ekstrawaganckich pomysłów, nie wychodził na ulicę w samych kalesonach. Z ulgą stwierdził, że starym zwyczajem z sierocińca buty ma związane sznurówkami wokół szyi.

Wstał z łóżka i omal się nie przewrócił. Nogi rozjechały się po mokrej podłodze, ręce rozwachlowały się gwałtownie i znalazły oparcie: lewa na metalowym pustym łóżeczku dziecinnym, prawa na taborecie, na który ktoś wysypał zawartość popielniczki.

W głowie nadal waliły młoty, płuca pracowały szybko, charkot dobywał się z gardła. Anwaldt walczył przez chwilę ze sobą — chciał zaleć koło pijanej nimfy, jednak kiedy spojrzał na nią i poczuł odór zepsutych zębów i przegniłych dziąseł, zdecydowanie tę myśl odrzucił. W kącie dostrzegł swój wymięty garnitur. Tak szybko, jak tylko mógł, ubrał się w ciemnościach klatki schodowej, zwlókł na ulicę i zapamiętał jej nazwę Weserstrasse. Nie wiedział, jak się tu znalazł.

Zagwizdał na przejeżdżającą dorożkę. Asystent kryminalny Herbert Anwaldt pił już piąty dzień bez przerwy. Z niewielkimi przerwami pił już od sześciu miesięcy.

Berlin,

czwartek 5 lipca 1934 roku. Godzina ósma rano

Komisarz kryminalny Heinrich von Grappersdorff pękał z wściekłości. Walił pięścią w stół i ryczał na całe gardło. Anwaldtowi wydawało się, że śnieżnobiały, okrągły kołnierzyk koszuli jego szefa trzaśnie rozsadzony przez napęczniały, byczy kark. Nie przejmował się zbytnio tym wrzaskiem. Po pierwsze dlatego, że wszelkie refleksje przenikające do jego umysłu tłumione były przez gruby filtr kaca, po drugie, wiedział, że «stary szczeciński wół» tak naprawdę nie wpadł jeszcze w furię.

— Zobacz no siebie, Anwaldt — von Grappersdorff chwycił asystenta pod pachy i postawił go przed lustrem w rzeźbionej ramie. Ten gest sprawił Anwaldtowi wielką przyjemność, jakby to była szorstka męska pieszczota. Zobaczył w lustrze szczupłą, nieogoloną twarz szatyna, zdradzającą wyraźnie pięciodniowe picie. Podpłynięte krwią białka ginęły w spuchniętych oczodołach, z suchych warg sterczały ostre skórki, włosy kleiły się do rozoranego głębokimi bruzdami czoła.

Von Grappersdorff oderwał ręce od Anwaldta i wytarł je ze wstrętem. Stanął za biurkiem i znów przyjął pozę Gromowładnego.

— Macie lat trzydzieści, a wyglądacie na czterdzieści. Staczacie się na dno jak ostatnia dziwka! I to z powodu jakiejś szmaty z twarzyczką niewiniątka. Niedługo każdy berliński bandyta kupi was za kufel piwa! A ja nie chcę u siebie sprzedajnych dziwek! — Nabrał powietrza i huknął: — Wywalam was, Schnapswald[2], z pracy na zbity pysk! Powód: pięciodniowa nieusprawiedliwiona absencja.

Komisarz usiadł za biurkiem i zapalił cygaro. Puszczając kłęby dymu, nie spuszczał oczu ze swego najlepszego niegdyś pracownika.

Filtr kaca przestał działać. Anwaldt zrozumiał, że niedługo zostanie bez pensji i będzie mógł jedynie pomarzyć o jakimkolwiek alkoholu.

Ta myśl podziałała. Spojrzał błagalnie na szefa, który nagle zaczął czytać jakiś wczorajszy raport. Po dłuższej chwili powiedział surowo:

— Zwalniam was z policji berlińskiej. Od jutra zaczynacie pracę we wrocławskim Prezydium Policji. Pewna bardzo ważna tamtejsza osobistość chce wam powierzyć dość trudną misję. A zatem? Przyjmujecie moją propozycję czy idziecie żebrać na Kurfurstendamm?

— Jeżeli was dopuszczą do żłobu tamtejsze chłopaki…

Anwaldt starał się nie rozpłakać. Nie myślał o propozycji komisarza, ale o powstrzymaniu płaczu. Tym razem furia von Grappersdorffa była autentyczna:

— Jedziesz do Wrocławia czy nie, ty penerze[3]?!

Anwaldt skinął głową. Komisarz natychmiast się uspokoił.

— Spotkamy się na Dworcu Fryderycjańskim o ósmej wieczór, na peronie trzecim. Wtedy podam ci kilka istotnych szczegółów. Teraz masz pięćdziesiąt marek i doprowadź się do porządku. Oddasz mi, jak się urządzisz we Wrocławiu.

Berlin,

tegoż 5 lipca 1934 roku. Godzina ósma wieczór

Anwaldt przyszedł punktualnie. Był czysty, ogolony i — co najważniejsze — trzeźwy. Ubrany był w nowy, lekki, jasnobeżowy garnitur i odpowiednio dobrany krawat. W ręku trzymał podniszczoną teczkę i parasol. Przekrzywiony nieco kapelusz czynił go podobnym do pewnego amerykańskiego aktora o nieznanym von Grappersdorffowi nazwisku.

— No. Wyglądacie teraz odpowiednio — komisarz podszedł do swego byłego pracownika i pociągnął nosem. — Chuchnijcie no!

Anwaldt uczynił, co mu kazano.

— Ani jednego piwa? — von Grappersdorff nie wierzył.

— Ani piwa.

Komisarz ujął go pod rękę i rozpoczęli spacer po peronie. Lokomotywa wypuszczała kłęby pary.

— Posłuchajcie mnie uważnie. Nie wiem, co macie zrobić we Wrocławiu, ale jest to zadanie bardzo trudne i niebezpieczne. Gratyfikacja, jaką otrzymacie, pozwoli wam nie pracować do końca życia. Wtedy będziecie mogli zapić się na śmierć, ale podczas pobytu we Wrocławiu ani kropli… Rozumiecie? — von Grappersdorff szczerze się roześmiał. — Przyznaję, odradzałem was Muhlhausowi, mojemu staremu przyjacielowi z Wrocławia. Ale uparł się. Nie wiem, dlaczego. Może skądś słyszał, że kiedyś byliście dobrzy…

— No, ale do rzeczy. Macie dla siebie cały przedział. Spędźcie przyjemnie czas. A oto prezent pożegnalny od kolegów. Przyda wam się na kaca.

Kiwnął palcem. Podeszła do nich zgrabna brunetka w filuternym kapelusiku. Podała Anwaldtowi kartkę papieru: «Jestem prezentem od kolegów. Bądź zdrów i wpadnij jeszcze kiedyś do Berlina».

Anwaldt rozejrzał się i za peronowym kioskiem z lodami i lemoniadą zobaczył roześmiane twarze kolegów strojących głupie miny i wykonujących nieprzyzwoite gesty. Był zakłopotany. Dziewczyna — bynajmniej.

Wrocław,

piątek 6 lipca 1934 roku. Godzina wpół do szóstej po południu

Dyrektor kryminalny Eberhard Mock przygotowywał się do wyjazdu do Sopotu, gdzie zamierzał spędzić dwutygodniowy urlop. Pociąg odjeżdżał za dwie godziny, nic dziwnego zatem, że w mieszkaniu panował nieopisany bałagan. Żona Mocka czuła się w nim jak ryba w wodzie. Niska i korpulentna blondynka donośnym głosem wydawała służbie krótkie polecenia. Mock siedział znudzony w fotelu i słuchał radia. Właśnie szukał innej fali, gdy zadzwonił telefon.

— Tu rezydencja barona von der Maltena — usłyszał głos kamerdynera Matthiasa. — Pan baron oczekuje pana, Herr Kriminaldirektor, tak szybko, tylko jak jest to możliwe.

вернуться

2

Gra slow; Schnaps — wódka (niem).

вернуться

3

Obelżywie: bezdomny alkoholiku (z niem. Penner — włóczęga)