Выбрать главу

Mock zastanawiał się przez równą minutę.

— Chyba tak. Ale nie mogę o tym rozmawiać przez telefon. Proszę przyjść do mnie za godzinę. Rehdigerplatz 1, mieszkanie nr 6.

Odłożył słuchawkę i wykręcił numer Forstnera. Kiedy jego były asystent zgłosił się, zadał mu dwa pytania i wysłuchał wyczerpujących odpowiedzi. Za chwilę telefon znów się rozdzwonił. Głos Ericha Krausa łączył w sobie dwie przeciwne intonacje: szef gestapo jednocześnie pytał i rozkazywał.

— Mock, kim jest ten Anwaldt i co tutaj robi?

Eberhard nie cierpiał tego aroganckiego tonu. Walter Piontek zawsze uniżenie prosił o informacje, choć wiedział, że Mock nie może mu odmówić, natomiast Kraus brutalnie ich żądał. Mimo że pracował we Wrocławiu dopiero od tygodnia, za ten brak taktu był już przez wielu szczerze znienawidzony. «Ząbkowicki parweniusz i gorliwiec» szeptali wrocławscy arystokraci z krwi i ducha.

— No co, zasnęliście tam?

— Anwaldt jest agentem Abwehry — Mock był przygotowany na pytanie o nowego asystenta; wiedział, że udzielenie prawdziwej odpowiedzi byłoby dla berlińczyka bardzo niebezpieczne. Ta odpowiedź jednocześnie chroniła Anwaldta, gdyż szef wrocławskiej Abwehry, śląski arystokrata Rainer von Hardenburg, nienawidził Krausa. — Rozpracowuje polski wywiad we Wrocławiu.

— Po co jest mu pan potrzebny? Dlaczego zgodnie z planem nie wyjechał pan na urlop?

— Zatrzymała mnie pewna sprawa osobista.

— Jaka?

Kraus cenił nade wszystko wojskowe marsze i ustabilizowane życie rodzinne. Mock czuł obrzydzenie do tego człowieka, który dokładnie i metodycznie zmywał z rąk krew torturowanych osobiście więźniów, aby później zasiąść do rodzinnego obiadu. W drugim dniu swojego urzędowania Kraus własnoręcznie zatłukł pewnego żonatego więźnia, który nie chciał wyjawić, gdzie spotykał się ze swoją kochanką, urzędniczką polskiego konsulatu. Chwalił się później w całym Prezydium Policji, że nienawidzi małżeńskiej niewierności.

Mock nabrał powietrza i zawahał się:

— Zostałem z powodu przyjaciółki… Ale proszę pana o dyskrecję… Rozumie pan, jak to jest…

— Tfu — sapnął Kraus. — Nie rozumiem.

Trzasnęła słuchawka rzucona z rozmachem. Mock podszedł do okna i zapatrzył się na zakurzony kasztanowiec, którego liści nie poruszał najlżejszy nawet wietrzyk. Woziwoda sprzedawał swój życiodajny płyn mieszkańcom oficyny, dzieci goniły się z krzykiem na boisku żydowskiej szkoły ludowej, wzniecając obłoki kurzu. Mock był nieco poirytowany. Chciał odpocząć, a tu nawet po pracy nie dają mu spokoju. Rozłożył na biurku szachownicę i sięgnął po Pułapki szachowe Uberbranda. Kiedy kombinacje pochłonęły go na tyle, że zapomniał o upale i zmęczeniu, zadzwonił dzwonek u drzwi. (Cholera, to pewnie Anwaldt. Mam nadzieję, że gra w szachy).

Anwaldt był entuzjastą tej gry. Nic zatem dziwnego, że siedzieli z Mockiem do świtu nad szachownicą, pijąc kawę i lemoniadę.

Mock, który najprostszym czynnościom przypisywał prognostyczne znaczenie, założył, że wynik ostatniej partii będzie proroctwem powodzenia śledztwa Anwaldta. Ostatnią szóstą partię rozgrywali od drugiej do czwartej. Zakończyła się remisem.

Wrocław,

niedziela 8 lipca 1934 roku. Godzina dziewiąta rano

Pod odrapaną kamienicę na Zietenstrasse, gdzie mieszkał Anwaldt, zajechał czarny adler Mocka. Asystent usłyszał dźwięk klaksonu schodząc po schodach. Mężczyźni podali sobie ręce. Mock pojechał Seydlitzstrasse, minął ogromny gmach cyrku Buscha, skręcił w lewo, przejechał przez Sonnenplatz i zatrzymał się przed nazistowską drukarnią przy Sonnenstrasse. Wysiadł i za chwilę wrócił niosąc pod pachą jakieś zawiniątko. Ostro skręcił i przyśpieszył, aby choć nieznacznie poruszyć stojące w samochodzie gorące powietrze. Był niewyspany i małomówny. Przejechali pod wiaduktem i znaleźli się na długiej i pięknej Gabitzstrasse. Anwaldt z zainteresowaniem oglądał kościoły, których wezwania Mock podawał ze znawstwem: najpierw mała, jakby zlepiona z sąsiednią kamienicą kaplica jezuitów, później niedawno powstałe kościoły Chrystusa Króla i Św. Karola Boromeusza o stylizowanej średniowiecznej sylwetce. Mock jechał szybko, wyprzedzając tramwaje aż czterech różnych linii. Minął Cmentarz Gajowicki, przeciął Menzelstrasse, Kurassier Allee i zaparkował naprzeciw ceglastych koszar kirasjerów na Gabitzstrasse. Tu w nowoczesnej kamienicy pod numerem 158 zajmował duże, wygodne mieszkanie doktor Hermann Winkler, do niedawna Weinsberg.

Sprawa Friedlandera odmieniła szczęśliwie jego życie. Dobrym aniołem tej transformacji był Hauptsturmfuhrer Walter Piontek. Ich znajomość nie zaczęła się zachęcająco: pewnego majowego wieczoru Piontek wpadł z hukiem do jego dawnego mieszkania, sponiewierał go okrutnie, a następnie słodkim głosem przedstawił alternatywę: albo w sposób wiarygodny ogłosi w prasie, że Friedlander zamieniał się po atakach epilepsji we Frankensteina, albo umrze. Kiedy lekarz zawahał się, Piontek dodał, że przyjęcie jego propozycji oznacza znaczne pomnożenie finansów zainteresowanego. Więc Weinsberg powiedział «tak» i jego życie się odmieniło. Dzięki protekcji Piontka zyskał nową tożsamość, a na jego konto w domu handlowym «Eichborn i Spółka» wpływała co miesiąc pewna kwota, która — choć niezbyt wysoka — i tak zadowalała nadzwyczaj oszczędnego lekarza. Niestety, dolce vita trwała krótko. Przed kilkoma dniami Winkler dowiedział się z gazet o śmierci Piontka. Tego samego dnia złożyli mu wizytę ludzie z gestapo i wypowiedzieli układ zawarty przez hojnego Hauptsturmfuhrera. Kiedy próbował protestować, jeden z gestapowców, brutalny grubas postąpił — jak oświadczył — wedle wskazówek swojego szefa: złamał Winklerowi palce lewej dłoni. Po tej wizycie lekarz kupił dwa odchowane dogi, zrezygnował z gestapowskiego honorarium i starał się być niewidoczny.

Mock i Anwaldt aż podskoczyli, gdy za drzwiami Winklera rozszczekały się i rozwyły psy.

— Kto tam? — doszło zza lekko uchylonych drzwi.

Mock ograniczył się do pokazania legitymacji — każde słowo utonęłoby w huku psich płuc. Winkler z trudem uspokoił brytany, uwiązał je na smyczy i poprosił do salonu swych niemile widzianych gości. Ci, jak na komendę zapalili papierosy i rozejrzeli się po pomieszczeniu, które bardziej przypominało biuro niż salon. Winkler, niewysoki, rudy mężczyzna około pięćdziesiątki, był modelowym przykładem starego kawalera-pedanta. W kredensie zamiast kieliszków i karafek stały segregatory oprawione w płótno. Każdy miał na grzbiecie starannie wypisane nazwiska pacjentów. Anwaldtowi nasunęła się myśl, że prędzej zawaliłaby się ta nowoczesna bryła domu, niż któryś z segregatorów zmieniłby swoje miejsce. Mock przerwał milczenie.

— Te pieski to dla obrony? — zapytał z uśmiechem wskazując na dogi, przywarte do podłogi i nieufnie obserwujące obcych. Winkler przywiązał je do ciężkiego dębowego stołu.

— Tak — odparł sucho lekarz, otulając się szlafrokiem kąpielowym. — Co panów do mnie sprowadza w ten niedzielny poranek?

Mock zignorował pytanie. Uśmiechnął się przyjaźnie.

— Do obrony… Tak, tak… A przed kim? Może przed tymi, którzy złamali palce panu doktorowi?

Lekarz zmieszał się i zdrową ręką sięgnął po papierosa. Anwaldt podał mu ogień. Sposób, w jaki się zaciągał, świadczył, że jest to jeden z nielicznych papierosów w jego życiu.

— O co panom chodzi?

— O co panom chodzi? Co panów do mnie sprowadza? — Mock przedrzeźniał Winklera. Nagle podszedł na bezpieczną odległość i wrzasnął: