Z przytoczonych wyżej przykładów wyraźnie widać, że proroctwa pacjenta F. mogły być właściwie zrozumiane dopiero po śmierci wskazanej przez nie osoby. Spójrzmy, powiedzmy, na przykład 2. Oto kilka możliwości jego interpretacji. Równie dobrze osoba wzmiankowana w proroctwie mogłaby nazywać się Weisswasser („biała woda“) — we Wrocławiu mieszka 15 rodzin o tym nazwisku. A zatem jakiegoś Weisswassera mogłaby powalić dusznica („usta“, „oddech“) podczas opalania („słońce“). Denat mógłby też nazywać się Sonnemund („usta“, „słońce“) — 3 rodziny we Wrocławiu. Przewidywana śmierć: zachłyśnięcie („oddech“) wódką (jedna z gdańskich wódek nazywa, się Silberwasser „srebrna woda“).
Zapewniam, że pozostałe przypadki też mógłbym interpretować na wiele sposobów. Dlatego też nie zamieszczamy listy, której śmierć niejako nie zweryfikowała. Powiedzmy tylko tyle, że obejmuje ona 83 nazwiska i rozmaite okoliczności tragicznej śmierci.
Czy ta rozmaitość interpretacji nie dyskwalifikuje proroctw Isidora F.? Bynajmniej. Zagmatwane i ponure przewidywania mojego pacjenta pozbawiają człowieka możliwości jakiejkolwiek obrony. Nie sposób wyobrazić sobie bardziej złośliwego i okrutnego fatalizmu — bo oto opublikujmy listę 83 osób, z których 13 tragicznie zginie.
I rzeczywiście zginie trzynaście, a może dwanaście, a może dziesięć!
Ale nagle, po pewnym czasie przejrzymy akty zgonów i znajdziemy denatów, których na liście nie było, a których rzeczywiście dotyczyły proroctwa Isidora F. Człowiek z jego przewidywań jest wydany na żer harpiom ciemnych sił, bezradną kukłą, której dumne deklaracje samodzielności rozbijają się o surowy dźwięk hebrajskich spółgłosek, a jej missa defunctorum[1]to tylko szyderczy śmiech zadowolonego z siebie demiurga».
Po tym patetycznym akordzie następowały nużące i uczone wywody porównujące osobę Friedlandera z jasnowidzami i rozmaitymi mediami wieszczącymi w transie. Anwaldt ze znacznie mniejszą uwagą doczytał do końca artykuł Weinsberga i zabrał się do studiowania owych 83 interpretacji, które spięte mosiężnymi spinaczami tworzyły wyraźnie widoczny plik wśród innych materiałów i notatek. Wnet go to znużyło. Na deser zostawił sobie proroctwa foniczne. Czuł, że mają one jakiś związek ze śmiercią baronówny. Wprawił w ruch patefon i oddał się słuchaniu tajemnych przesłań. To, co zrobił, było irracjonalne — Anwaldt notorycznie opuszczał w gimnazjum nadobowiązkowe lekcje języka Biblii i teraz z równym zrozumieniem mógł słuchać audycji w języku keczua. Ale chropawe dźwięki wprawiały go w stan chorobliwego niepokoju i fascynacji, jakiej uległ oglądając po raz pierwszy giętkie greckie litery. Friedlander wydawał odgłosy podobne do duszenia się. Głoski raz szumiały, raz syczały, raz fala tłoczona z płuc omal nie rozerwała ściśniętej krtani. Po dwudziestu minutach upartego refrenu dźwięki urwały się.
Anwaldtowi chciało się pić. Przez chwilę odganiał od siebie myśl o spienionym kuflu piwa. Wstał, wszystkie materiały z wyjątkiem płyty włożył do tekturowego pudła i poszedł do dawnego składu materiałów biurowych, który wyposażony teraz w biurko i telefon służył jako gabinet jemu — referentowi do specjalnych poruczeń. Zatelefonował do doktora Georga Maassa i umówił się z nim na spotkanie. Następnie udał się do gabinetu Mocka z listą 83 nazwisk i swoim wrażeniami. Po drodze minął Forstnera wychodzącego od szefa. Anwaldt zdziwił się, widząc go tutaj w niedzielę. Już chciał zażartować na temat ciężkiej pracy policji, ale Forstner minął go bez słowa i szybko zbiegł po schodach. (Tak wygląda człowiek, którego Mock pochwycił w imadło). Mylił się. Forstner cały czas tkwił w imadle. Mock jedynie czasem je dociskał. Tak uczynił przed chwilą.