Madame le Goef rozzłościła się, lecz nie na tyle, aby stracić panowanie nad sobą:
— Kłamiesz. Ty groził dzwonić do Forstnera. On nie jest szef kripo.
— Po pierwsze, proszę do mnie nie mówić per ty — uśmiechał się, słuchając tej osobliwej niemczyzny. — Po drugie, moim szefem jest dyrektor kryminalny Eberhard Mock, lecz nie mogę do niego zadzwonić.
— Wyjechał na urlop.
— Proszę. Pan wchodzi — madame wiedziała, że Anwaldt nie kłamie. Wczoraj dyrektor Mock odwołał z powodu wyjazdu cotygodniową partię szachów. Poza tym bała się go panicznie i otworzyłaby nawet włamywaczowi, który wszedłby z nazwiskiem Mocka na ustach.
Anwaldt nie patrzył na zacięte twarze mijanych strażników. Wszedł do hallu i przyznał, że ten przybytek Afrodyty swym wystrojem nie ustępuje żadnemu berlińskiemu. To samo mógł powiedzieć o gabinecie właścicielki. Bezceremonialnie usiadł w otwartym oknie. Na podjeździe szurały buty strażnika ciągniętego przez kolegów. Anwaldt zdjął marynarkę, odkaszlnął i rozmasował siniec na szyi.
— Krótko przed moim przyjściem podjechał pod pani salon czarny mercedes, z którego wyszła dziewczyna w gimnazjalnym mundurku. Chcę się z nią widzieć.
Madame podniosła słuchawkę i powiedziała kilka słów (chyba po węgiersku).
— Zaraz. Teraz kąpiel.
«Zaraz» było bardzo krótką chwilą. Anwaldt nie zdążył nacieszyć oczu wielką reprodukcją «Mai nagiej» Goi, gdy w drzwiach stanął sobowtór Erny. Gimnazjalny mundurek ustąpił miejsca różowym tiulom.
— Erno — to przejęzyczenie szybko pokrył ironicznym tonem. — Przepraszam, Elso… Do którego gimnazjum pani uczęszcza?
— Tutaj pracuję — pisnęła.
— Ach tutaj — przedrzeźniał ją. — Zatem cui bono[8]uczy się panna łaciny?
Dziewczyna milczała, spuściwszy skromnie oczy. Anwaldt odwrócił się nagle ku właścicielce lupanaru:
— Co pani tu jeszcze robi? Proszę wyjść!
Madame uczyniła to bez słowa, mrugając znacząco do dziewczyny. Anwaldt usiadł za biurkiem i wsłuchiwał się przez chwilę w odgłosy letniego ogrodu.
— Co robicie z Maassem?
— Pokazać panu? (Tak samo patrzyła na niego Ema, kiedy wszedł do kawalerki Klausa Schmetterlinga. Od dawna mieli na oku to niepozorne mieszkanie w berlińskiej dzielnicy Charlottenburg. Wiedzieli, że bankier Schmetterling gustuje w niepełnoletnich dziewczętach. Nalot był udany).
— Nie. Nie musisz mi pokazywać — powiedział znużonym tonem.
— Kto cię wynajął? Kto jest pracodawcą brodatego szofera?
Dziewczyna przestała się uśmiechać.
— Nie wiem. Zjawił się brodacz i powiedział, że jakiś frajer lubi gimnazjalistki. Co mi szkodzi? Zapłacił dużo. Zawozi mnie do niego i odwozi. Ach, dziś ma mnie zabrać na jakąś większą bibę. Chyba to będzie u jego szefa. Wszystko panu opowiem po powrocie.
Anwaldt przesłuchał w życiu niezliczone ilości prostytutek i był pewien, że ta dziewczyna nie kłamie.
— Siadaj! — pokazał jej krzesło. — Teraz będziesz wykonywała zadania dla mnie. Wieczorem na tym przyjęciu masz dbać o to, aby wszystkie okna — a zwłaszcza balkonowe — były co najmniej uchylone. Rozumiesz? Potem będę miał dla ciebie inne zadania. Nazywam się Herbert Anwaldt. Od dzisiaj mi służysz, albo skończysz w rynsztoku! Rzucę cię na żer najgorszym alfonsom w tym mieście!
Zdawał sobie sprawę, że nie musiał tego mówić. (Każda dziwka najbardziej boi się władzy policjanta). Usłyszał skrzypienie własnych strun głosowych.
— Przynieś mi coś zimnego do picia! Najlepiej lemoniady!
Kiedy wyszła, wychylił głowę przez okno. Niestety — upał nie mógł wypalić jego wspomnień. («Pan ją chyba zna, Anwaldt?». Kopnął z furią drzwi od pokoju. Bankier Schmetterling zasłaniał oczy przed błyskiem fleszy. Próbował naciągnąć kołdrę na głowę).
— Proszę. Lemoniada — dziewczyna uśmiechnęła się zalotnie do przystojnego policjanta. — Czy ma pan dla mnie jakieś specjalne zadania? Chętnie je spełnię… (Ciało Schmetterlinga było unieruchomione. Zespolone w miłosnym uścisku. Drżało tłuste ciało, wiło się ciało gibkie. Nierozerwalny coitus połączył grubego bankiera z piękną jak sen narzeczoną Anwaldta — Erną Stange).
Policjant wstał i podszedł do uśmiechającej się Erny Stange. Zielone oczy pokryły się cieniutką błoną łez, kiedy z całej siły ją spoliczkował. Schodząc po schodach, słyszał jej stłumiony szloch. W głowie szumiała mu maksyma Samuela Coleridge’a: «Kiedy człowiek bierze swoje myśli za osoby i rzeczy, jest szaleńcem. Taka jest właśnie definicja szaleńca».
Wrocław,
tegoż 9 lipca 1934 roku. Godzina pierwsza po południu
Anwaldt siedział w swoim gabinecie w Prezydium Policji, delektował się chłodem, jaki tu panował i czekał na telefon od wachmistrza kryminalnego Kurta Smolorza, jedynego człowieka, któremu — zdaniem Mocka — mógł ufać. Małe okienko pod sufitem wychodziło na północ, na jeden z pięciu wewnętrznych dziedzińców policyjnego gmachu. Położył głowę na biurku. Głuchy sen trwał może kwadrans.
Przerwał go Smolorz, który zjawił się osobiście.
— Oto smoking i maska — rudy, tęgi mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie. — A teraz ważna wiadomość: czarny mercedes z podanym przez pana numerem rejestracyjnym należy do barona Wilhelma von Kópperlingka.
— Dziękuję. Mock was nie przecenił. Ale skąd, do diabła, to wytrzasnęliście? — wskazał palcem na czarną, aksamitną maskę.
W odpowiedzi Smolorz położył palec na ustach i wycofał się z pokoju. Anwaldt zapalił cygaro i odchylił się na krześle. Założył ręce na kark i kilkakrotnie wyprostował całe ciało. Wszystko układało się w jednolitą całość. Baron von Kópperlingk spełnił największe marzenia Maassa, podsyłając mu piękną gimnazjalistkę. «Skąd o nich wiedział?» — zapisał na kartce. (Nieważne. Maass wcale się nie kryje ze swoimi upodobaniami. Wczoraj w parku wystarczająco głośno dawał temu wyraz). «Po co?» — stalówka ponownie zaskrzypiała na papierze. (Aby kontrolować Maassa, a pośrednio moje śledztwo). «Dlaczego?» — na kratkowanej płaszczyźnie pojawiło się kolejne pytanie.
Uruchomił pamięć i przywołał przed oczy kilka linijek z listu od Mocka: «… nieżyjący już Hauptsturmfuhrer SA Walter Piontek skwapliwie wykorzystał trop podsunięty przez barona Wilhelma von Kópperlingka (który — nawiasem mówiąc — ma wielu przyjaciół w gestapo)… Jeżeli ktoś znajdzie prawdziwych morderców, wówczas cała ogromna akcja propagandowa zostanie w angielskich czy francuskich gazetach całkowicie ośmieszona. Ostrzegam pana przed tymi ludźmi — są bezwzględni i potrafią zmusić każdego do rezygnacji ze śledztwa».
Anwaldt poczuł przypływ dumy. Włożył maskę na twarz.
— Jeśli gestapo pozna cel mojego śledztwa, na pewno je przerwie, bojąc się ośmieszenia we Francji i w Anglii — mruczał, podchodząc do małego lustra wiszącego na ścianie. — Wydaje mi się jednak, że są w gestapo ludzie, którzy zechcą przerwać moje śledztwo z zupełnie innego powodu.
Aksamitna maska zasłaniała dwie trzecie twarzy. Zrobił błazeńską minę i klasnął w ręce.
— Może ich spotkam na balu u barona — powiedział głośno. — Czas na bal, asystencie Anwaldt!
Wrocław,
tegoż 9 lipca 1934 roku. Godzina wpół do ósmej wieczorem