— Tam panu na pewno pomogą. Dziękuję, jest pan wolny.
Anwaldt został sam w swoim chłodnym gabinecie. Oparł czoło na śliskim, zielonym blacie biurka. Czuł, że zbliża się do minimum sinusoidy — punktu krytycznego złych i dobrych nastrojów. Boleśnie uświadomił sobie, że reaguje inaczej niż inni: wściekle rozpalony świat na zewnątrz wyzwalał u niego aktywność i działanie, przyjemny chłód gabinetu — poddanie i rezygnację. (Oni są mikrokosmosami związanymi z ruchem wszechświata, ja — nie. Różnię się od nich. Czyż nie mówiono mi tego od dzieciństwa? Jestem odizolowanym miniwszechświatem, w którym panuje wielokierunkowa grawitacja spajająca wszystko w ciężkie i stężone bryły.)
Wstał gwałtownie, zdjął koszulę i pochylił się nad miednicą. Posykując z bólu obmył kark i pachy. Usiadł na krześle i pozwalał wodzie ściekać z pokaleczonego torsu wąskimi strumykami. Wytarł twarz i ręce w podkoszulek. (Bądź aktywny! Działaj!). Podniósł słuchawkę i polecił gońcowi kupić papierosy i lemoniadę. Zamknął oczy i z łatwością zapanował nad chaosem obrazów. Poodrywał je od siebie i uporządkował: «Skorpiony w brzuchu Marietty von der Malten. Skorpion na ręce Turka. Turek zabił Mariettę». Ta konstatacja ucieszyła Anwaldta swoją oczywistością, a jednocześnie zmroziła perspektywą nieskutecznych działań. (Turek zabił baronównę, Turek jest strażnikiem domu barona von Koppełringka, barona osłania gestapo, ergo Turek ma coś wspólnego z gestapo, ergo w morderstwo baronówny zamieszane jest gestapo, ergo wobec gestapo jestem słaby i bezsilny jak dziecko).
Pukanie do drzwi. Pu-ka-nie. Goniec przyniósł naręcze butelek i dwie paczki mocnych papierosów «Bergmann Privat». Papieros osłabił go na krótki moment. Wypił duszkiem lemoniadę, zamknął oczy i znów myśli-obrazy stały się myślami-zdaniami. (Lea Friedlander wie, kto podsunął Mockowi jej ojca i zrobił z niego kozła ofiarnego. Mógł to być ktoś z gestapo. Jeżeli będzie się bała powiedzieć mi, zmuszę ją do tego. Nie dam jej morfiny, sterroryzuję strzykawką, zrobi wszystko, co jej każę!). Odrzucił erotyczną wizję «zrobi wszystko, co jej każę» i wstał od biurka (Bądź aktywny!). Chodził po pokoju i głośno zdradzał się ze swoimi wątpliwościami:
— Gdzie ją zmusisz do mówienia? W celi. Jakiej celi? Tu, w Prezydium Policji. Od czego masz Smolorza? Świetnie — zamknij taką laleczkę w celi, a za godzinę wszyscy klawisze i policjanci o tym się dowiedzą. A już na pewno gestapo.
W momencie największego zniechęcenia Anwaldt zawsze szybko przerzucał myśli na zupełnie inny obiekt. Tak i teraz: zajął się studiowaniem teczki barona. Znalazł tam kilka zdjęć z orgii w jakimś ogrodzie i listę nieznanych mu nazwisk — uczestników tych zabaw. Żadne nie zdradzało tureckiego pochodzenia. O samym gospodarzu tych przyjęć było bardzo mało danych. Zwykły życiorys wykształconego pruskiego arystokraty oraz kilka służbowych notatek ze spotkań barona z Hauptsturmfuhrerem SA Walterem Piontkiem.
Zapiął koszulę i zacisnął krawat. Zszedł powoli do archiwum, odbierając po drodze wrocławską legitymację policyjną. (Bądź aktywny!). W podziemiach Prezydium Policji spotkało go srogie rozczarowanie. Na rozkaz pełniącego obowiązki prezydenta policji doktora Engla, akta Piontka przeniesiono do archiwum gestapo. Ledwo doszedł do swojego gabinetu: rwała opuchnięta pięta, paliły rany i zadrapania. Usiadł za biurkiem i ochrypłym głosem zadał pytanie Mockowi opalającemu się na sopockiej plaży:
— Kiedy wrócisz, Eberhardzie? Gdybyś tutaj był, wydobyłbyś z gestapo akta Piontka i von Kópperlingka… znalazłbyś kryjówkę, w której poddalibyśmy Leę antymorfinowej kuracji… Na pewno odszukałbyś w swojej pamięci jakieś imadło na tego stukniętego barona… Kiedy w końcu wrócisz?
Tęsknota za Mockiem była tęsknotą za pieniędzmi barona, za tropikalnymi wyspami, za niewolnicami o jedwabnej skórze… (Ładną wieżę zbudowałeś, Herbercie, z tych klocków. Bądź aktywny, zmuś sam Leę do mówienia, nie potrafisz tego? Ładną wieżę zbudowałeś, Herbercie).
VI
Wrocław,
wtorek 10 lipca 1934 roku. Godzina siódma wieczorem
Na głównej ulicy, do której dochodziła Hansastrasse, Anwaldt znalazł małą restaurację. Z zawodowego przyzwyczajenia zanotował nazwisko właściciela i adres: Paul Seidel, Tiergartenstrasse 33. Zjadł tam trzy gorące kiełbaski unurzane w pulpie rozgotowanego grochu i wypił dwie butelki wody mineralnej Deinerta.
Dziesięć minut później, nieco ociężały, stał pod studiem fotograficznym «Fatamorgana». Przez dość długą chwilę uparcie i mocno walił w zamknięte drzwi. (Pewnie znów się naszprycowała morfiną. Ale to już ostatni raz). Stary dozorca wyczłapał z bramy na trotuar.
— Nie widziałem, żeby panna Susanne gdzieś wychodziła, jej służąca poszła przed godziną… — mruczał, oglądając legitymację Anwaldta.
Policjant zdjął marynarkę i z rezygnacją poddał się strugom potu: nie próbował wycierać ich chusteczką. Przysiadł na kamiennej ławeczce na podwórzu obok drzemiącego emeryta w dziurkowanym kapeluszu. Spostrzegł, że jeden lufcik w mieszkaniu Lei jest niedomknięty.
Z trudem wspiął się na parapet — rwała napuchnięta pięta, ciążył pełny żołądek. Włożył do środka rękę i przekręcił mosiężną klamkę. Przez chwilę mocował się z plączącą się firanką i bujnymi paprotkami stojącymi na parapecie. W tym mieszkaniu czuł się jak u siebie. Zdjął marynarkę, kamizelkę i krawat. Powiesił to wszystko na oparciu krzesła i udał się na poszukiwanie Lei. Skierował się do atelier, gdzie — jak sądził — leżała zamroczona. Zanim tam jednak dotarł, skręcił do łazienki: groch i kiełbasa wysyłały potężny fizjologiczny sygnał.
W łazience była Lea Friedlander. Jej nogi wisiały nad muszlą klozetową. Uda i łydki oblepione były fekaliami. Była zupełnie naga.
Gruby kabel owinięty wokół jej szyi przymocowany był do rury odpływowej pod samym sufitem. Zwłoki dotykały plecami ściany. Karminowe uszminkowane usta odsłaniały dziąsła i zęby, pomiędzy którymi tkwił siny, opuchnięty język.
Anwałdt zwrócił do bidetu zawartość żołądka. Usiadł potem na skrawku wanny i usiłował zebrać myśli. Już po kilku minutach był pewien, że Lea nie popełniła samobójstwa. Nie było w łazience żadnego stołka, niczego, od czego mogłaby się odepchnąć. Nie mogła odskoczyć od muszli klozetowej, gdyż nie była na to dostatecznie wysoka.
Musiałaby zatem zawiązać pętle na grubej rurze kanalizacyjnej pod sufitem, a następnie trzymając się jej jedną ręką, założyć sobie pętlę na szyję. (Taki wyczyn byłby trudny dla akrobaty, a co dopiero dla morfinistki, którą dzisiaj zerżnęło pewno z pól tuzina facetów. Wygląda na to, że ktoś bardzo silny udusił Leę, powiesił w łazience sznur, podniósł dziewczynę i włożył jej szyję w pętle. Zapomniał tylko o jakimś krześle, które uwiarygodniłoby tę mistyfikację).
Nagle usłyszał łopotanie firanki w oknie, przez które wchodził.
Przeciąg. (Musi być jeszcze jedno okno otwarte w tym mieszkaniu).
W drzwiach stał wielki, ciemny mężczyzna. Zamachnął się gwałtownie. Anwałdt uskoczył, nadeptując na jedwabną halkę leżącą na podłodze. Jego prawa noga podjechała do tylu, cały ciężar ciała spoczął na opuchniętej lewej pięcie: nie wytrzymała. Ugięła się lewa noga, Anwałdt pochylił się przed Turkiem. Ten splótł ręce i zadał cios od dołu — w brodę. Policjant runął na wznak do wielkiej wanny. Zanim zrozumiał, co się stało, zobaczył nad sobą twarz napastnika i ogromną pięść z kastetem. Cios w splot słoneczny odebrał mu oddech. Kaszel, charkot, rozmyty obraz, charkot, charkot, noc, charkot, noc, noc.