Wrocław,
tegoż 10 lipca 1934 roku. Godzina ósma wieczorem
Lodowata woda przywróciła Anwaldtowi przytomność. Siedział całkiem nagi w celi bez okna, przywiązany do krzesła. Przypatrywali mu się dwaj mężczyźni w czarnych rozpiętych mundurach SS. Niższy z nich wykrzywiał długą, inteligentną twarz w grymas przypominający uśmiech. Przypominał mu gimnazjalnego nauczyciela matematyki, który robił podobne miny, gdy któryś z uczniów nie potrafił rozwiązać zadania. (Ostrzegam pana przed tymi ludźmi — są bezwzględni i potrafią zmusić każdego do rezygnacji ze śledztwa. Gdyby — Boże broń — znalazł się pan na gestapo, proszę uparcie twierdzić, że jest pan agentem Abwehry rozpracowującym siatkę polskiego wywiadu we Wrocławiu).
Gestapowiec przeszedł się po celi, w której smród potu był prawie namacalny.
— Jest źle, Anwaldt, prawda? — wyraźnie czekał na odpowiedź.
— Tak… — wysapał skatowany. Język trafił w poszarpane resztki przedniego zęba.
— Wszyscy są źli w tym mieście — obszedł krzesło dookoła. — Taaak, Anwaldt. Co zatem robisz tu… w tym Babilonie, co cię tu przygnało?
Zapalił papierosa, a płonącą zapałkę przyłożył do ciemienia więźnia, który rzucił się z wraz z krzesłem; smród spalonych włosów zatykał oddech. Drugi oprawca, spocony grubas, zarzucił mu na głowę mokrą szmatę, która stłumiła ogień. Ulga nie trwała długo. Ten sam gestapowiec jedną ręką ścisnął mu nos, drugą zaś wepchnął szmatę do ust.
— Berlińczyku, jakie jest twoje zadanie we Wrocławiu? — powtarzał przytłumiony głos. — Wystarczy, Konrad.
Uwolniony od śmierdzącego knebla Anwaldt rozkaszlał się na długo. Szczupły gestapowiec cierpliwie czekał na odpowiedź. Nie otrzymawszy jej, spojrzał na swego pomocnika.
— Pan Anwaldt nie chce odpowiadać, Konrad. Widać czuje się bezpiecznie. Wydaje mu się, że jest chroniony. A kto go chroni? — rozłożył ręce. — Może Kriminaldirektor Eberhard Mock? Ale tu nie ma Mocka. Widzisz gdzieś Mocka, Konrad?
— Nie widzę, Herr Standartenfuhrer.
Szczupły schylił głowę i rzekł proszącym głosem:
— Wiem, wiem, Konrad. Twoje metody są niezawodne. Żadna tajemnica się nie ostanie, nie zatrze się w pamięci żadne nazwisko, gdy ty przesłuchujesz swoich pacjentów. Pozwól, abym ja wyleczył tego pacjenta. Mogę?
— Oczywiście, Herr Standartenfuhrer.
Uśmiechnięty Konrad wyszedł z celi. Standartenfuhrer otworzył starą, podniszczoną teczkę i wyjął z niej litrową butelkę oraz półlitrowy słoik. Zawartość flaszki — jakąś zawiesinę — wylał Anwaldtowi na głowę. Więzień poczuł na języku słodkawy smak.
— To woda z miodem, wiesz Anwaldt — oprawca sięgnął po słoik.
— A wiesz, co to jest? No już, już… Zaspokoję twoją ciekawość. Potrząsnął kilkakrotnie słoikiem. Dochodziło z niego niskie bzyczenie owadów. Anwaldt spojrzał: dwa szerszenie z wściekłością skakały na siebie i obijały się o ścianki słoika.
— Ojej, jakie to straszne potwory… — zawodził gestapowiec. Nagle wziął zamach i rozbił słoik o ścianę. Zanim zdezorientowane szerszenie zafurkotały w małej celi, więzień pozostał sam.
Nigdy nie przypuszczał, że te olbrzymie owady wydają swymi skrzydłami taki dźwięk jak małe ptaki. Szerszenie rzuciły się najpierw ku odrutowanej żarówce, lecz po chwili zmieniły kierunek. Dziwnie podrygiwały w zatęchłym powietrzu i wraz z każdym drgnięciem opadały niżej. Wkrótce znalazły się w okolicach głowy Anwaldta, dokąd wabił je zapach miodu. Więzień starał się dzięki swej wyobraźni wydostać z kazamatów. Udało się. (Szedł plażą obmywaną przez łagodne fale marszczone rześką bryzą. Stopy wgłębiały się w ciepły piasek. Nagle zerwał się wiatr, piasek rozpalił się do białości, fale zamiast lizać plażę, ryknęły i rzuciły się na Anwaldta spienionymi bałwanami).
Wyobraźnia odmówiła mu posłuszeństwa. Czuł lekki podmuch koło ust sklejonych wodą z miodem. Otworzył oczy i zobaczył szerszenia, który wyraźnie upatrzył sobie jego wargi. Dmuchnął w niego z całej siły. Szerszeń, pchnięty pędem powietrza, przysiadł na ścianie celi. Tymczasem drugi owad zaczął się kręcić wokół głowy. Anwaldt gwałtownie poruszał się wraz z krzesłem i rzucał głową na boki.
Szerszeń usiadł na jego obojczyku i wbił żądło w skórę. Więzień przycisnął go brodą i poczuł rozdzierający ból. Żuchwę i obojczyk połączyła sina, pulsująca opuchlizna. Zduszony owad wykrzywiał na posadzce swe czarno-żółte ciało. Drugi szerszeń oderwał się od ściany i ruszył do ataku — uparcie w stronę ust. Anwaldt przechylił głowę i owad zamiast trafić w usta, znalazł się na skraju oczodołu. Ból i opuchlizna rozlały się na całe lewe oko. Anwaldt szarpnął głową i wraz z krzesłem runął na beton. Ciemność zalała lewe oko. Potem prawe.
Wiadro lodowatej wody przywróciło mu świadomość. Standartenfuhrer odprawił pomocnika gestem ręki. Chwycił krzesło za oparcie i bez najmniejszego trudu przywrócił Anwaldta na powrót do pionu.
— Bojowy jesteś — z troską spojrzał na opuchniętą twarz więźnia.
— Dwa szerszenie cię zaatakowały i oba zabiłeś.
Skóra policjanta boleśnie napinała się na twardych kulach opuchlizny. Szerszenie jeszcze drgały na chropawej posadzce.
— Powiedz, Anwaldt — już wystarczy? Czy chcesz, żebym z powrotem poprosił o pomoc te agresywne stworzenia? Wiesz, że ja jeszcze bardziej się boję ich niż ty? Powiedz Anwaldt — już wystarczy?
Więzień potwierdził skinieniem głowy. Do celi wszedł gruby oprawca i postawił przed oficerem krzesło. Ten usiadł okrakiem, łokcie oparł na oparciu i patrzył przyjaźnie na swoją ofiarę.
— Dla kogo pracujesz?
— Dla Abwehry.
— Zadanie?
— Rozpracować polską siatkę szpiegowską.
— Dlaczego ściągnęli cię aż z Berlina? We Wrocławiu nie ma nikogo odpowiedniego?
— Nie wiem. Dostałem rozkaz.
Anwaldt słyszał obcy głos dobywający się z jego własnej krtani.
Każdemu słowu towarzyszył ból gardła i mięśni twarzy zesztywniałych między gulami ukąszeń na oku i szczęce.
— Proszę mnie rozwiązać — wyszeptał.
Standartenfuhrer patrzył na niego bez słowa. W inteligentnym oku zabłysło jakieś cieplejsze uczucie.
— Rozpracowujesz polski wywiad. A co mają z tym wspólnego baron von Kópperlingk i baron von der Malten?
— Na balu u barona von Kópperlingka był człowiek, którego śledziłem. A von der Malten nie ma związku ze sprawą.
— Jak się nazywa ten człowiek?
— Anwaldta zwiódł przyjazny wyraz twarzy oprawcy. Wciągnął do płuc gęste powietrze i wyszeptał:
— Nie mogę powiedzieć…
Gestapowiec śmiał się przez chwilę bezgłośnie, po czym rozpoczął osobliwy monolog. Pytania zadawał grubym głosem, odpowiadał sobie samemu drżącym falsetem:
— Kto cię zbił na balu u barona? Jakiś bydlak, panie oficerze.
— Boisz się tego bydlaka? Tak, panie oficerze. Ale szerszeni się nie boisz? Owszem, boję się panie oficerze. Jak to? Przecież dwa zabiłeś!
— Nawet bez pomocy rąk! Ach rozumiem, Anwaldt, dwa to za mało dla ciebie… Może być ich więcej…
Gestapowiec skończył basowo falsetową przeplatankę i powoli wraził niedopałek papierosa w opuchliznę na obojczyku.
Obcy głos omal nie rozerwał opuchniętego gardła. Anwaldt leżał na posadzce i krzyczał. Minutę. Dwie. Standartenfuhrer zawołał: